Śmierć głośna, śmierć cicha (8)
Było późno. Sonia już dawno rozebrała łóżko, lecz ciągle odwlekała chwilę, w której położy się i zacznie czytać. Często cały dzień oczekiwała na moment, kiedy dom, ulica, nawet cała Łódź, staną się ciche, a ona bez wyrzutów sumienia pogrąży się w lekturze i znajdzie w świecie innym od dobrze jej znanego. Na jej nocnym stoliku i podłodze przy łóżku było tak dużo książek czytanych przed zaśnięciem, że ojciec lubił żartować: „Widzę tu więcej książek niż przeciętny człowiek przeczyta przez całe życie”. „Gdybyś jeszcze pamiętała o zgaszeniu światła, bo często pali się u ciebie do rana, a to nie jest oszczędne...” – to słowa cioci Hedwig, która potrzebowała jedynie dwóch godzin snu i, jak żartowano, tylko po obiedzie.
Sonia siedziała przy mahoniowym biureczku w swoim ulubionym szlafroku z wielbłądziej sierści, w którym, miała nadzieję, przypominała ducha Sherlocka Holmesa. Nie kładła się, bo nie zrobiła jeszcze wszystkiego, co sobie zaplanowała na wieczór. Wtedy też słyszy delikatne pukanie do drzwi. Tak mogła pukać tylko jedna osoba na świecie.
– Wejdź, mamo – Sonia zakręciła pióro. Wiedziała, że na pewno nic już nie napisze.
Frau Millar była kobietą więcej niż słusznego wzrostu, sporo wyższą od swojego męża i często upominała go: „ Janie, jeśli będziesz dalej tak tyć, to porównywanie nas w mieście do Don Kichota i Sancho Pansy stanie się uświęconym zwyczajem”. Jej szlafrok w chińskie smoki i włosy nawinięte na wałki sprawiały wrażenie, że do pokoju weszła nie najpoczciwsza kobieta w mieście, a raczej dwóch samurajów ustawionych jeden na drugim. – Zobaczyłam światło u ciebie... – Usiądź, mamo, proszę. – Szekspir czy wróciłaś do tłumaczenia Rilkego? – Frau Millar nachyliła się nad córką i objęła ją ramieniem. – Rilke. Chyba nigdy nie skończę...
– Das Florenzer Tagebuch jest trudniejszy do tłumaczenia od jego wierszy. Nie można sobie pozwolić na brak precyzji. A przyłapujesz mnie na jej braku, mamo? Nie, Soniu, jesteś niezwykle precyzyjna we wszystkim, co robisz. Millarowa usiadła przy biurku obok córki.
Przychodzę na dobranoc z dobrą wieścią... Długo rozmawiałam z ojcem. Wiesz, jak lubi narzekać na brak dziedzica, który przejmie po nim fabrykę...
Nikt tego nie wie lepiej ode mnie – o narzekaniach ojca Sonia wiedziała wszystko. Po sposobie, w jaki otwierał usta, domyślała się problemu, jakim się z nią podzieli.
A wiesz, co mi powiedział? Że nie zamieniłby cię na trzech synów. I że tylko dzięki tobie nasza fabryka jeszcze prosperuje. Nie wypił jednego za dużo? Znasz tatkę. Kieliszek od wielkiego święta to wszystko, czego oczekuje od alkoholu... Nie powiesz jednak, że nie zakończył starą śpiewką o moim staropanieństwie. Oczywiście, że musiał sobie ponarzekać, ale teraz już skupia się tylko na braku wnuków... A to, nie ukrywam, także i moje zmartwienie... I to ma być to piękne dobranoc, mamo? Soniu, tylko kilka panien w tym mieście można by nazwać lepszą od ciebie partią. Dostałaś od Boga wszystko, jesteś ładna i mądra. Mówisz o mnie jak o sztuce towaru... O materiale nie powiedziałabym, że jest mądry, a tylko, że się dobrze układa na figurze. I zostańmy przy tym pięknym określeniu. A jeśli masz jakąś wadę w tym mieście, moja kochana Soniu, to tylko taką, że jesteś trochę za mądra... W każdym razie jak na oczekiwania naszych lodzermenschów...
Jutro obie musimy wstać o szóstej... A ja na dodatek nigdy nie spóźniam się do fabryki – Sonia zamknęła swój zeszyt.
– Masz rację – Millarowa wstała i ucałowała córkę w policzek. Kładź się już... A tak przy okazji, nie chcę się wtrącać, ale pani Freitag wspomniała pastorowi, że podobno popisujesz się dziwnymi przyjaźniami. Powiedział mi o tym w zaufaniu. Dobrej nocy, córeczko...
Sonia zapaliła nocną lampkę i zgasiła górne światło. Po chwili wsunęła się pod kołdrę. Przez chwilę pomyślała o swoich przyjaźniach. Niewątpliwie idiotka Freitagowa miała rację, kto wie, może jedyną od swojego urodzenia. To były bardzo dziwne przyjaźnie. Na ich obronę miała tylko jeden argument. Były prawdziwe. Chwila namysłu i wybrała książkę na ostatnią godzinę styczniowego wieczoru. Pomyślała też, że tylko Wiktor zapyta, co ostatnio czyta do poduszki, a wtedy
Michał szybko zmieni temat na bezpieczny.
W pokoju śledczych było szaro od dymu. Twarze zebranych w nim mężczyzn miały podobny kolor. Można było sądzić, że żaden z nich od dawna nie widział łóżka. Michał próbował otworzyć okno, lecz po ostatnim malowaniu farba tak mocno skleiła ramy, że urwał klamkę, a ono ani drgnęło.
– Potrzebny będzie stolarz, panie komisarzu – powiedział detektyw Czesław Powłoka, nazywany przez kolegów Napoleonem. Nie wiadomo dlaczego. Był mistrzem województwa w ping-pongu, a Napoleon mógł nie znać tej gry.
– Tak? Jakie mądre spostrzeżenie! A może coś jeszcze?
Pończocha bez śladów cerowania, gatunek dobry, kosztujący od czterech do sześciu złotych – Powłoka wcale się nie speszył. – Firma? – Nieznana. Trzech wezwanych kotoniarzy nie mogło rozpoznać. W każdym razie wyrób krajowy. But firmy Bata, cena piętnaście złotych, rozmiar szóstka. – Kto sprawdzał sklepy? – Ja, panie komisarzu – uniósł się z krzesła śledczy Marczakowski. – Sprzedawane były tylko w firmowych. W Łodzi są dwa takie sklepy. Sprzedano ich trzynaście par. Ekspedientki przesłuchane? Każdą wałkowaliśmy po dwie godziny. Wszystkie się zarzekają, że nie pamiętają klientek, bo przed sylwestrem miały olbrzymi ruch... A w każdym razie nikogo wyjątkowego...
Nikt nie zauważył efektownej blondynki? – Michał skarcił się w myślach za te słowa, bo prawdopodobieństwo, że zabita kobieta była efektowna lub że nie ufarbowała włosów, było niewielkie.
Kierownik z Piotrkowskiej 67 powiedział, że jedyna urocza blondyna, którą pamięta dobrze, to jego żona. Chciałem nim potrząsnąć za takie żarty, ale się powstrzymałem.
Marczakowski znany był z porywczości, a przede wszystkim z dużej siły. W liczbie krzesełek, które podnosił na wyprostowanym ramieniu, przewyższał go tylko Ślepy Maks, król świata przestępczego.
I bardzo dobrze. Gdybyśmy potrząsali wszystkimi dowcipnisiami w tym mieście, trzeba by nic innego nie robić. Co z papierem, w który zapakowano nogę?
Sprawdzałem osobiście – powiedział najstarszy w zespole inspektor Witczak. – Używany do druku gazet codziennych. Jak najbardziej typowy. Jest w każdej hurtowni i drukarni. Odpady trafiają do składu makulatury, ale są przeważnie zabrudzone próbnymi wydrukami... Ten był czysty. Zadzwonił telefon. Powłoka podniósł słuchawkę i po chwili oddał ją Michałowi. – Przodownik Miazga z trzeciego komisariatu chce mówić z panem komisarzem. Michał przyłożył słuchawkę do ucha. Przez chwilę trzaski, ale w końcu usłyszał Miazgę, którego znał dobrze z ćwiczeń na poligonie. Dobrze, bo dwukrotnie oblał go ze strzelania. Trzeba jednak przyznać, że przodownik strzelał potem dobrze z każdej pozycji.
– Panie komisarzu – w głosie Miazgi pobrzmiewał triumf. – Melduję, że mamy trop... – Mówcie. – Zgłosiła się do nas kobieta, która twierdzi, że zaginęła jej siostrzenica. Dwadzieścia cztery lata. Blondynka... – Macie ją tam jeszcze? – Spisałem zgłoszenie, ale prosiłem, aby zaczekała... Rwie się jednak do domu...
Nie wypuszczajcie pod żadnym pozorem. Zaproponujcie herbatę. Zaraz tam będę – Michał odłożył słuchawkę na widełki.
– Panowie, w tym zadymionym pokoju zaświtała nadzieja. Wygląda na to, że poznamy naszą ofiarę.