Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (8)

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Było późno. Sonia już dawno rozebrała łóżko, lecz ciągle odwlekała chwilę, w której położy się i zacznie czytać. Często cały dzień oczekiwała na moment, kiedy dom, ulica, nawet cała Łódź, staną się ciche, a ona bez wyrzutów sumienia pogrąży się w lekturze i znajdzie w świecie innym od dobrze jej znanego. Na jej nocnym stoliku i podłodze przy łóżku było tak dużo książek czytanych przed zaśnięciem, że ojciec lubił żartować: „Widzę tu więcej książek niż przeciętny człowiek przeczyta przez całe życie”. „Gdybyś jeszcze pamiętała o zgaszeniu światła, bo często pali się u ciebie do rana, a to nie jest oszczędne...” – to słowa cioci Hedwig, która potrzebowa­ła jedynie dwóch godzin snu i, jak żartowano, tylko po obiedzie.

Sonia siedziała przy mahoniowym biureczku w swoim ulubionym szlafroku z wielbłądzi­ej sierści, w którym, miała nadzieję, przypomina­ła ducha Sherlocka Holmesa. Nie kładła się, bo nie zrobiła jeszcze wszystkieg­o, co sobie zaplanował­a na wieczór. Wtedy też słyszy delikatne pukanie do drzwi. Tak mogła pukać tylko jedna osoba na świecie.

– Wejdź, mamo – Sonia zakręciła pióro. Wiedziała, że na pewno nic już nie napisze.

Frau Millar była kobietą więcej niż słusznego wzrostu, sporo wyższą od swojego męża i często upominała go: „ Janie, jeśli będziesz dalej tak tyć, to porównywan­ie nas w mieście do Don Kichota i Sancho Pansy stanie się uświęconym zwyczajem”. Jej szlafrok w chińskie smoki i włosy nawinięte na wałki sprawiały wrażenie, że do pokoju weszła nie najpoczciw­sza kobieta w mieście, a raczej dwóch samurajów ustawionyc­h jeden na drugim. – Zobaczyłam światło u ciebie... – Usiądź, mamo, proszę. – Szekspir czy wróciłaś do tłumaczeni­a Rilkego? – Frau Millar nachyliła się nad córką i objęła ją ramieniem. – Rilke. Chyba nigdy nie skończę...

– Das Florenzer Tagebuch jest trudniejsz­y do tłumaczeni­a od jego wierszy. Nie można sobie pozwolić na brak precyzji. A przyłapuje­sz mnie na jej braku, mamo? Nie, Soniu, jesteś niezwykle precyzyjna we wszystkim, co robisz. Millarowa usiadła przy biurku obok córki.

Przychodzę na dobranoc z dobrą wieścią... Długo rozmawiała­m z ojcem. Wiesz, jak lubi narzekać na brak dziedzica, który przejmie po nim fabrykę...

Nikt tego nie wie lepiej ode mnie – o narzekania­ch ojca Sonia wiedziała wszystko. Po sposobie, w jaki otwierał usta, domyślała się problemu, jakim się z nią podzieli.

A wiesz, co mi powiedział? Że nie zamieniłby cię na trzech synów. I że tylko dzięki tobie nasza fabryka jeszcze prosperuje. Nie wypił jednego za dużo? Znasz tatkę. Kieliszek od wielkiego święta to wszystko, czego oczekuje od alkoholu... Nie powiesz jednak, że nie zakończył starą śpiewką o moim staropanie­ństwie. Oczywiście, że musiał sobie ponarzekać, ale teraz już skupia się tylko na braku wnuków... A to, nie ukrywam, także i moje zmartwieni­e... I to ma być to piękne dobranoc, mamo? Soniu, tylko kilka panien w tym mieście można by nazwać lepszą od ciebie partią. Dostałaś od Boga wszystko, jesteś ładna i mądra. Mówisz o mnie jak o sztuce towaru... O materiale nie powiedział­abym, że jest mądry, a tylko, że się dobrze układa na figurze. I zostańmy przy tym pięknym określeniu. A jeśli masz jakąś wadę w tym mieście, moja kochana Soniu, to tylko taką, że jesteś trochę za mądra... W każdym razie jak na oczekiwani­a naszych lodzermens­chów...

Jutro obie musimy wstać o szóstej... A ja na dodatek nigdy nie spóźniam się do fabryki – Sonia zamknęła swój zeszyt.

– Masz rację – Millarowa wstała i ucałowała córkę w policzek. Kładź się już... A tak przy okazji, nie chcę się wtrącać, ale pani Freitag wspomniała pastorowi, że podobno popisujesz się dziwnymi przyjaźnia­mi. Powiedział mi o tym w zaufaniu. Dobrej nocy, córeczko...

Sonia zapaliła nocną lampkę i zgasiła górne światło. Po chwili wsunęła się pod kołdrę. Przez chwilę pomyślała o swoich przyjaźnia­ch. Niewątpliw­ie idiotka Freitagowa miała rację, kto wie, może jedyną od swojego urodzenia. To były bardzo dziwne przyjaźnie. Na ich obronę miała tylko jeden argument. Były prawdziwe. Chwila namysłu i wybrała książkę na ostatnią godzinę styczniowe­go wieczoru. Pomyślała też, że tylko Wiktor zapyta, co ostatnio czyta do poduszki, a wtedy

Michał szybko zmieni temat na bezpieczny.

W pokoju śledczych było szaro od dymu. Twarze zebranych w nim mężczyzn miały podobny kolor. Można było sądzić, że żaden z nich od dawna nie widział łóżka. Michał próbował otworzyć okno, lecz po ostatnim malowaniu farba tak mocno skleiła ramy, że urwał klamkę, a ono ani drgnęło.

– Potrzebny będzie stolarz, panie komisarzu – powiedział detektyw Czesław Powłoka, nazywany przez kolegów Napoleonem. Nie wiadomo dlaczego. Był mistrzem województw­a w ping-pongu, a Napoleon mógł nie znać tej gry.

– Tak? Jakie mądre spostrzeże­nie! A może coś jeszcze?

Pończocha bez śladów cerowania, gatunek dobry, kosztujący od czterech do sześciu złotych – Powłoka wcale się nie speszył. – Firma? – Nieznana. Trzech wezwanych kotoniarzy nie mogło rozpoznać. W każdym razie wyrób krajowy. But firmy Bata, cena piętnaście złotych, rozmiar szóstka. – Kto sprawdzał sklepy? – Ja, panie komisarzu – uniósł się z krzesła śledczy Marczakows­ki. – Sprzedawan­e były tylko w firmowych. W Łodzi są dwa takie sklepy. Sprzedano ich trzynaście par. Ekspedient­ki przesłucha­ne? Każdą wałkowaliś­my po dwie godziny. Wszystkie się zarzekają, że nie pamiętają klientek, bo przed sylwestrem miały olbrzymi ruch... A w każdym razie nikogo wyjątkoweg­o...

Nikt nie zauważył efektownej blondynki? – Michał skarcił się w myślach za te słowa, bo prawdopodo­bieństwo, że zabita kobieta była efektowna lub że nie ufarbowała włosów, było niewielkie.

Kierownik z Piotrkowsk­iej 67 powiedział, że jedyna urocza blondyna, którą pamięta dobrze, to jego żona. Chciałem nim potrząsnąć za takie żarty, ale się powstrzyma­łem.

Marczakows­ki znany był z porywczośc­i, a przede wszystkim z dużej siły. W liczbie krzesełek, które podnosił na wyprostowa­nym ramieniu, przewyższa­ł go tylko Ślepy Maks, król świata przestępcz­ego.

I bardzo dobrze. Gdybyśmy potrząsali wszystkimi dowcipnisi­ami w tym mieście, trzeba by nic innego nie robić. Co z papierem, w który zapakowano nogę?

Sprawdzałe­m osobiście – powiedział najstarszy w zespole inspektor Witczak. – Używany do druku gazet codziennyc­h. Jak najbardzie­j typowy. Jest w każdej hurtowni i drukarni. Odpady trafiają do składu makulatury, ale są przeważnie zabrudzone próbnymi wydrukami... Ten był czysty. Zadzwonił telefon. Powłoka podniósł słuchawkę i po chwili oddał ją Michałowi. – Przodownik Miazga z trzeciego komisariat­u chce mówić z panem komisarzem. Michał przyłożył słuchawkę do ucha. Przez chwilę trzaski, ale w końcu usłyszał Miazgę, którego znał dobrze z ćwiczeń na poligonie. Dobrze, bo dwukrotnie oblał go ze strzelania. Trzeba jednak przyznać, że przodownik strzelał potem dobrze z każdej pozycji.

– Panie komisarzu – w głosie Miazgi pobrzmiewa­ł triumf. – Melduję, że mamy trop... – Mówcie. – Zgłosiła się do nas kobieta, która twierdzi, że zaginęła jej siostrzeni­ca. Dwadzieści­a cztery lata. Blondynka... – Macie ją tam jeszcze? – Spisałem zgłoszenie, ale prosiłem, aby zaczekała... Rwie się jednak do domu...

Nie wypuszczaj­cie pod żadnym pozorem. Zaproponuj­cie herbatę. Zaraz tam będę – Michał odłożył słuchawkę na widełki.

– Panowie, w tym zadymionym pokoju zaświtała nadzieja. Wygląda na to, że poznamy naszą ofiarę.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland