Spacer w chmurach
– Tytuł mistrza Europy to świetne podsumowanie udanego sezonu halowego. Gratulacje!
– Dziękuję, ale wie pan, że zastanawiałem się, czy jechać jednak do Belgradu i walczyć w lekkoatletycznych mistrzostwach Europy. – Dlaczego? – Bo ubywało mi podstawowego sprzętu, czyli tyczek. Pękały jak zapałki. Jedna w czasie mityngu, a dwie na zajęciach treningowych. To nie jest miłe uczucie, powiedziałbym nawet, że to bardzo niebezpieczne dla zawodnika.
– Wtedy pojawia się największy strach?
– Każdy z nas, tyczkarzy, ma trochę nierówno pod sufitem, ale radzimy sobie ze strachem. W sytuacji, gdy tyczka pęka, niestety, już nic nie możemy zrobić, nie jesteśmy w stanie zapobiec temu. Pozostaje modlitwa, by wszystko szczęśliwie się zakończyło. – I szczęście dopisało. – I dlatego tak bardzo się cieszę. Zdobyłem złoty medal po bardzo fajnym konkursie.
– Wreszcie medal.
– Właśnie, to też istotne, zwłaszcza po czwartym – jak mówią sportowcy – najgorszym miejscu na igrzyskach w Rio. Nie mam doświadczenia w staniu na najwyższym podium. W Belgradzie zupełnie nie wiedziałem, jak się zachować, cały czas ciarki, dreszcze, powtarzałem sobie w myślach: Lisku, tylko się nie rozklej. Nie wypadało przecież.
– Żadna tyczka nie pękła w halowych ME.
– Właśnie, szczęśliwie udało się zebrać na ten start komplet – osiem karbonowych tyczek. Amerykański producent uznał, że łamały się nie z mojej winy. W halowych ME wytrzymały siłę mojego obciążenia i nie pękały po wygięciu.
– Komplet, czyli ile tych tyczek musi pan mieć na zawodach? – Osiem – Dużo. – Ale to właściwie minimum. Od razu uprzedzę, że dwie tyczki jeszcze nie są używane. Są dziewicze. Czekają. – Na co? – Na skoki naprawdę wysokie. Te dwie są wyjątkowo twarde, ale tylko takie mogą mnie wynieść... – Niemal pod chmury? – Prawie, tak żartujemy. – Czyli korzysta pan z sześciu tyczek?
– Tak. Pierwsza służy tylko do początkowych prób treningowych przed konkursem. Skaczę wtedy z rozbiegu ten najważniejszy liczącego sześć moich kroków. Gdy o kolejne cztery wydłużę rozbieg, muszę już skakać z nieco twardszą. A jak na rozgrzewce wykonuję skok z właściwego rozbiegu, czyli z 40 kroków, wyjmuję z pokrowca kolejną. Jeszcze twardszą, czyli czwartą, rozpoczynam rywalizację. To właściwie moja gra wstępna w konkursie, takie macanki. We właściwej części konkursu korzystam z kolejnych dwóch...
– I wtedy już jest ta właściwa randka z tyczką?
– Dobre określenie. Uwielbiam zawody. Szkoda tylko, że często jest w nich wiele przerw, które dekoncentrują, no i kto lubi, jak randki się przerywa?
– Nikt. W zakończonym sezonie halowym udanych randek, zawodów było sporo.
– Najważniejsza dla mnie była stabilizacja na wysokości 5 metrów 80 centymetrów.
– Udało się. Było i wyżej. W czasie mityngu w Poczdamie skoczył pan 6 metrów. Znalazł się pan w ekskluzywnym gronie tyczkarzy, którzy pokonali tę granicę.
– Jest nas dziesięciu. Elitarne, kozackie grono, można by powiedzieć – grupa lekkoatletycznych komandosów. Pokonać 6 metrów to marzenie każdego z nas. – Trochę w tym magii? – Bardzo wiele. To działa na wyobraźnię. Udany skok na tej wysokości to jest dopiero frajda. Każdy jest niezwykle przyjemny, ale przy takich wysokich próbach zalewa mnie morze endorfin. Czuję się, jakbym został wystrzelony z ogromnej procy, przelot nad tyczką to niezwykłe uczucie radości, a spadanie to zadowolenie, taki błogostan. Ale każdy skok na wysokość 6 metrów to ogromny wysiłek i dlatego nie jest tak łatwo na zawołanie przekraczać tę granicę. Ale jest ona wyzwaniem wyjątkowym, choć każda próba zżera wiele energii.
– Pięknie opowiedziane. A co jest najtrudniejsze? – Odpowiednie włożenie do dziury. – Hm... mogę prosić dokładniej? – Chodzi o właściwe ulokowanie tyczki w otworze przy skoczni. Trzeba trafić prawidłowo, bo to pozwoli na właściwe, potrzebne wygięcie tyczki i odpowiednie wyniesienie zawodnika. Tyczka ma 5 metrów 20 centymetrów długości, biegnę szybko, często właśnie największy problem pojawia się w tej dziurze, dlatego tak dużo czasu na treningach poświęcamy wkładaniu tyczki do tego otworu, który staje się dla nas właściwie trampoliną. – Siła zawodnika też jest istotna? – Nie spędzam wielu godzin na siłowni. Nie podrzucam ton ciężarów, bo nie chodzi o to, bym mięśnie zamieniał w twarde skały i był porównywany z greckim herosem. Ważniejsze, bym zapanował nad swoim ciałem. Dlatego tak dużo u mnie zajęć gimnastycznych. Są więc godziny podnoszenia na drążku, chodzenia na rękach. W poprawianiu koordynacji mojego ciała są ogromne rezerwy. – Tyczkarz to częściowo sprinter. – Każdy z nas wie, ile zależy od szybkiego rozbiegu! Boltem nie będę, ale muszę urywać sekundy i być niezwykle dynamiczny.
– Jest polski o tyczce?
– Właśnie nie ma, każdy z polskich zawodników jest inny i skacze inaczej. Jeśli mówimy o stylu, to mają go Francuzi. Oni słyną z niezwykłego zaginania tyczki po zakończeniu rozbiegu. Trzeba być niemal mocarzem, by prezentować tak dużą siłę. Tylko wtedy bowiem zostanie wykorzystana kryjąca się we włóknach węglowych tyczki czarodziejska moc. – To na kim się pan wzoruje? – Na Siergieju Bubce. Był jeden, niepowtarzalny. To ojciec chrzestny naszej konkurencji. Filmy z jego skokami to poezja lekkiej atletyki, świetny materiał szkoleniowy dla każdego tyczkarza.
– Zawsze pan chciał skakać o tyczce?
– Początkowo był skok wzwyż i biegi długie, ale wszystko zaczęło się od rodzinnego zakładu. – Jakiego? – Mój dziadek założył się z wujkiem, że pokonam wysokość 130 cm w skoku wzwyż. Miałem wtedy chyba osiem lat, wujek – nauczyciel WF-u – był przekonany, że sobie nie poradzę, ale okazało się, że to dziadek miał rację. W rodzinnych Dusznikach, ale tych pod Poznaniem, rozpocząłem wtedy treningi. Spośród lekkoatletów imponowali mi szczególnie tyczkarze. Zazdrościłem im fruwania, spacerów w powietrzu. By trenować tę konkurencję, musiałem jeździć do oddalonego o 50 km Poznania. Trzy razy w tygodniu woził mnie najczęściej dziadek, ale do sportu pchała mnie cała rodzina. Po kilku latach zamieszkałem w tym mieście, a od pewnego czasu żyję w Szczecinie i reprezentuję klub OSOT Szczecin. styl skakania