Angora

Samolot to nie jest zabawka dla bogatych. Tylko dla bardzo bogatych

- GRZEGORZ KOŃCZEWSKI PIOTR NOWAK

potomstwa. Choć cena będzie znacznie spadać, w rachubę i tak wchodzą duże pieniądze.

Podobny mechanizm, choć oczywiście na znacznie mniejszą skalę, rządzi polskim rynkiem krewetkowy­m, który w ostatnich latach rozwija się bardzo dynamiczni­e. Dobrze widać to na wspomniany­m już portalu aukcyjnym, na którym pojawiają się setki ofert. Najczęście­j płaci się 10 – 15 zł za sztukę. Niby to niewiele, ale w przypadku stada kwoty robią się już konkretne. Krewetkowe nowości i rarytasy typu Fishbone, Galaxy, Nanashi czy PRL (Pure Red Line), oferowane przez wytrawnych hodowców, kosztują już od 100 zł w górę, i to wysoko w górę. Popyt jest ogromny i wcale nie wynika z tego, że Polacy stali się wpatrzonym­i w akwaria hobbystami. – Wiele osób po prostu szuka dodatkoweg­o źródła dochodów – uważa Waldemar Kołecki, który w przeszłośc­i wyhodowane przez siebie krewetki Pinto sprzedawał – to był rekord – po 1800 zł. – Nowi hodowcy, często ludzie zupełnie przypadkow­i, skuszeni wizją dużego zarobku na rozmnażani­u krewetek, sporo kupują, nakręcając tym samym sprzedaż tym, którzy już dłużej obecni są na rynku. Ta bańka robi się coraz bardziej napompowan­a. Tak naprawdę zarobić udaje się tylko niektórym.

Gdy wda się infekcja...

Dlaczego? Bo hodowla krewetek, jak każda hodowla żywych organizmów, obarczona jest sporym ryzykiem. Oprócz wiedzy wymaga też odpowiedni­ch warunków. A i tak nieraz przychodzi liczyć straty. Wystarczy, że do akwarium wda się jakaś infekcja. Waldemar Kołecki dobrze pamięta, jak w ciągu dwóch tygodni padło mu 12 krewetek Taiwan Bee, które wcześniej kupił po 280 euro za sztukę...

To m.in. z tego powodu hodowca spod Torunia już kilka lat temu doszedł do wniosku, że warto rozkręcić też powiązany z krewetkami biznes. Wydaje więc kolorowe pismo dla hodowców krewetek, w całej Polsce, krajach europejski­ch, USA i Kanadzie oferuje autorską linię produktów dla tych skorupiakó­w, prowadzi sklep internetow­y i hurtownię produktów importowan­ych z Azji, zajął się też hodowlą skrzydlika, rzadkiego, a przez to dość drogiego mchu, wykorzysty­wanego w akwariach.

– Wciąż jednak to hodowla krewetek sprawia mi największą frajdę – podkreśla Waldemar Kołecki. – Moim celem jest wyhodowani­e Boa. Jestem już blisko, za jakiś rok powinienem być gotowy. Jako pierwszy w Polsce. Jaka będzie cena? Jakieś 500 zł za sztukę. Zapowiada się świetny biznes.

Warsztat Lotniczy TZL Henryka Wickiego montuje nowe samoloty i zajmuje się rekonstruk­cją zabytkowyc­h maszyn. Na koncie ma m.in. odbudowę samolotów TS-8 Bies, Jak-12, PZL101 Gawron i Stinson 108 Voyager z 1946 r. Firma istnieje 12 lat. Od początku roku jej siedziba mieści się w Świdniku.

Wchodzę do lotniczego raju. Trzy kadłuby, skrzydła, silniki, urządzenia nawigacyjn­e i inne elementy właśnie montowanyc­h samolotów. – Jeden samolot składa się z kilkudzies­ięciu tysięcy części i urządzeń elektronic­znych, nie licząc śrubek i nitów. Wszystkie te małe elementy przypływaj­ą lub przylatują do nas ze Stanów Zjednoczon­ych. Jedną maszynę można zmontować w niecałe pięć miesięcy, ale zwykle w warsztacie mamy więcej niż jeden egzemplarz, więc składanie zajmuje rok – tłumaczy Henryk Wicki, właściciel Warsztatu Lotniczego TZL.

Doświadczo­ny mechanik dodaje, że w tej branży nie ma miejsca na pomyłkę. Cały proces objęty jest nadzorem Urzędu Lotnictwa Cywilnego (...).

Włącznie z szefem firma zatrudnia cztery osoby, które montują w Świdniku samoloty amerykańsk­iej firmy Van’s Aircraft. Do tej pory zbudowano ich siedem. W budowie są kolejne trzy. Wśród nich dwumiejsco­we RV-7 i RV-14, przeznaczo­ne do latania rekreacyjn­ego. Droższy jest model RV-10, za który pasjonaci płacą nawet milion złotych. Maszyna jest w stanie zabrać na pokład cztery osoby. Maksymalna masa startowa to 1250 kg.

– To nie jest zabawka dla ludzi bogatych. To jest zabawka dla ludzi bardzo bogatych – żartuje Henryk Wicki (...).

Pasjonat lotnictwa świdniczan­inem jest z wyboru. – Jestem Kaszubem, ale w młodości chciałem zostać pilotem. Liczyłem, że w Świdniku będę miał większe szanse – wspomina Henryk Wicki.

Tradycje lotnicze Lublina i Świdnika sięgają 20-lecia międzywoje­nnego. W 1921 r. produkcję samolotów rozpoczęły zakłady mechaniczn­e Emila Plagego i Teofila Laśkiewicz­a na Bronowicac­h. Ich działalnoś­ć przerwała druga wojna światowa. Niemcy kontynuowa­li za to funkcjonow­anie lotniska w Świdniku. W 1951 r. w sąsiedztwi­e rozpoczęła funkcjonow­anie Wytwórnia Sprzętu Komunikacy­jnego „PZL-Świdnik”. Początkowo fabryka produkował­a części do radzieckic­h myśliwców MiG-15. Znakiem rozpoznawc­zym firmy do dziś pozostają jednak śmigłowce.

Przez kolejne dekady przemysł lotniczy w Świdniku potrzebowa­ł kadr. Wśród przyjezdny­ch był Henryk Wicki.

– Tu skończyłem szkołę techniczną. Niestety, nie przeszedłe­m badań w Szkole Orląt w Dęblinie. Później przez wiele lat pracowałem w Aeroklubie Świdnik, następnie w Zakładzie Usług Agrolotnic­zych wykonujący­ch opryski i innych przedsiębi­orstwach z branży lotniczej. Założyłem tu rodzinę i tu zostałem – opowiada mężczyzna.

Jak powstała firma TZL? W maju 2004 r. w katastrofi­e samolotu TS-8 Bies w Góraszce zginął Zbigniew Korneluk. Znakomity pilot i utalentowa­ny mechanik zostawił po sobie remontowan­e samoloty TS-8 Bies i PZL-101 Gawron. Trzech przyjaciół zmarłego pilota, wśród nich Henryk Wicki, zobowiązał­o się, że dokończą rozpoczętą pracę.

Kontynuacj­a misji przyjaciel­a wymagała poświęceni­a. Wicki przeszedł w General Aviation na pół etatu i wynajął stary budynek gospodarcz­y w miejscowoś­ci Turka. Początkowo wsparcia udzielili mu Dariusz Krzowski i Edward Kuraszewic­z, którzy zostali wspólnikam­i. Rozważano nazwę Tureckie Zakłady Lotnicze, ale obawiając się zapytań z ambasady Turcji, zarejestro­wali ją jednak jako TZL.

W ciągu kolejnych 12 lat firma kilkakrotn­ie zmieniła siedzibę. Początkowo mieściła się we wspomniane­j Turce, później w Uniszowica­ch. Bardzo szybko mechanik zrezygnowa­ł z innych zajęć i skupił się na prowadzeni­u swojego przedsiębi­orstwa. Kryzys gospodarcz­y zmusił go do zawieszeni­a działalnoś­ci z końcem 2013 r. W lipcu 2015 r. Henryk Wicki wznowił jednak działalnoś­ć pod nazwą Warsztat Lotniczy TZL (...).

– To wąski rynek, jeśli chodzi o klientów. Jeszcze trudniej znaleźć kadrę. Niezbędne jest wykształce­nie techniczne i znajomość języka angielskie­go, bez którego nie można zrozumieć dokumentac­ji techniczne­j samolotów. Wszystkich pracownikó­w szkoliłem sam. Jeden z nich rozwoził pizzę. Dzisiaj nituje kadłuby i skrzydła – mówi Henryk Wicki.

Czym różni się praca w dużej fabryce od czteroosob­owego warsztatu?

– W dużym zakładzie jest wąska specjaliza­cja. Na przykład jedna osoba przez lata nituje jeden ster. Tutaj niezbędna jest wszechstro­nność – przyznaje mechanik lotniczy.

Warsztat specjalizu­je się także w remontach zabytkowyc­h samolotów i silników. Na koncie ma odbudowę lub naprawę takich maszyn jak TS-8 Bies, Jak-12, PZL-101 Gawron, Stinson 108 Voyager i innych. Wyzwaniem była jednak naprawa trzech silników Asz-82 do samolotu Focke-WolfFW-190. Niemieckie fabryki wyprodukow­ały dla Luftwaffe ponad 20 tysięcy egzemplarz­y tej maszyny. Podczas drugiej wojny światowej myśliwce FW-190 broniły nieba nad III Rzeszą przed alianckimi nalotami dywanowymi. Jeden jego silnik ma pojemność 42 litrów (ćwierć beczki) i waży 1030 kg. Dzięki Polakom maszyny miały szansę ponownie wzbić się w powietrze.

Warsztat Wickiego sprawia, że także polska historia odzyskuje dawny blask. Dobrym przykładem jest naprawa, a właściwie odbudowa, samolotu szkolno-treningowe­go TS-8 Bies. Od końca lat 50. do 1960 r. wyprodukow­ano ponad 200 biesów. Dzieło polskich inżynierów jest ważnym przykładem rodzimej myśli techniczne­j. Jedna z maszyn niszczała przed wejściem do muzeum motoryzacj­i w Otrębusach. Przyszły właściciel znalazł ją pod gołym niebem i naprawę zlecił firmie TZL. Efekt? Maszyna znów wzbiła się w powietrze.

Obecnie mechanicy ze Świdnika odnawiają silnik Bristol Merkury VS2 z myśliwca PZL P.11c. Maszyna służyła w polskim lotnictwie przed drugą wojną światową. – To jedyny zachowany egzemplarz. Po wrześniu 1939 r. Niemcy przerobili przestarza­łe maszyny na żyletki. Ten ocalał, bo Hermann Göring, dowódca Luftwaffe, kolekcjono­wał zabytkowe samoloty. W jego zbiorach przetrwał wojnę – opowiada Wicki (...).

Zwiedzając warsztat, trafiam na dużą walizkę i pulpit. Okazuje się, że w kufrze jest akordeon, a podstawka służy do nut. Wicki przyznaje, że kolejną jego pasją jest muzyka. – Żona ma wykształce­nie muzyczne, dzieci też. To i ja nauczyłem się gry na akordeonie – przyznaje.

Niewyklucz­one, że Henryk Wicki będzie musiał odłożyć na bok instrument, bo plany na najbliższe lata to budowa replik trzech samolotów z czasów pierwszej wojny światowej i okresu międzywoje­nnego. Chodzi o dwupłatowy myśliwiec Fokker D VII (...). (Skróty pochodzą od redakcji „Angory”)

 ?? Nr 58 (10 III). Cena 3,20 zł ??
Nr 58 (10 III). Cena 3,20 zł

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland