Wojtek, jeszcze nie umieramy
Pierwszy wielki przebój Wojciecha Młynarskiego – „Z kim tak ci będzie źle, jak ze mną” – dotyczył sytuacji damsko-męskiej, ale tak naprawdę wszystko, co napisał, można odnieść do Polski. Był to nasz ostatni prawdziwie narodowy wieszcz.
Przecież to jakby ojczyzna śpiewa do nas w tej piosence: „ Z kim tak ci będzie źle, jak ze mną? Przez kogo stracisz tyle szans każdego dnia? Kto blady świt, noce bezsenne, tak ci zatruje, jak ja? (...) I kogo rzucisz, tak jak mnie, któregoś dnia?”. Ale na rozstanie nie ma szans; jesteśmy złączeni niewidzialną nicią: „ Kto będzie czekać w noc bezsenną? Ty wiesz, że ja!”.
O czymkolwiek pisał, pisał o Polsce. Wydaje się to niemal niemożliwe, ale pomagał Polakom przeżyć już Gomułkę! W piosence „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” („ Choć trwa u nas sodomka z gomorką, babci o tym się nie powie, by była w humorku”) pod postacią babci portretował sklerotycznego przywódcę, na którego potrzeby propaganda partyjna przedstawiała kwitnący kraj. „ Kuzyneczka Ernestyna, ozdoba rodziny, kawki z gniazda wybierała i spadła z drabiny. Co z malutką? – głos babuni z góry brzmi radośnie, co tam u niej? Krzywa rośnie, babciu, krzywa rośnie”.
Jego znakiem firmowym było to, że na końcu utworu zawsze uchylał żartobliwą furtkę otuchy. Jak to ujął: kiedy Polakom powiedzieć: „Róbmy swoje”, to wiadomo, że chcą zmienić ustrój. Tak kończy się i „babcia”: „ Aż rodzinnie osiągniemy, prawda ta nas krzepi, sytuację, w której może być nam tylko lepiej. A jak nam już będzie lepiej, panie i panowie, to się babci o tym też nie powie”.
Po „babci” przyszedł Gierek, a Młynarski sportretował głupkowaty optymizm jego czasów w słynnej piosence „W Polskę idziemy, drodzy panowie”, o zaczadzonych mrzonkami i wódą rodakach, kończącą się frazą „ Gdyby nam kiedyś tego zabrakło... Nie, nie zabraknie”. Taka ewentualność przekraczała wyobraźnię żyjących wtedy: niedługo potem, jak już teraz wiemy, wszystkiego właśnie zabrakło.
Młynarski był z nami zawsze, kiedy coś się działo, ale i wtedy, kiedy nic się nie działo, co jednak zdarzało się częściej. Wtedy potrzebowaliśmy go nawet bardziej.
Niedzieli na Orly przeciwstawiał „Niedzielę na Głównym”, „ polska miłość” u niego „ podbite oko ma i kodeks na wyrywki zna”, żeby móc „na wiarę żyć, na dworcu piwo z tobą pić”. To był taki dumny prowincjonalizm manifestacyjny. „ Światowe życie” brzmiało u niego jak obelga.
Nigdzie też nie oddalał się od naszego życia ani na krok. Początkowo, mieszkając z rodziną w bloczysku Za Żelazną Bramą w Warszawie, swe piosenki pisał w toalecie, bo tylko tam było trochę wolnego miejsca. To aż dziwne, bo są przecież przeciwieństwem lania wody. Latem można go było zawsze spotkać w Jastarni, zimą w Zakopanem, gdzie wielu narciarzy do dziś nie może mu zapomnieć, że przepuszczano go na Kasprowy Wierch bez kolejki.
Mawiano, że pisze felietony śpiewane. Kiedy są to raczej śpiewane reportaże, w których wszyscy się poznawaliśmy, prawdziwe w każdym szczególe. Z czasem nawet to rzeczywistość zaczynała się wzorować na jego opisach i dopasowywać do tego, jak o niej śpiewał. Tak było ze słynną piosenką „Jesteśmy na wczasach”, która wyszydzała „potańcówki” i „wieczorki zapoznawcze”, a stała się nieodzownym punktem wszystkich dancingów i nadała im nowy impuls do życia. Wojtek nie mógł się z tym pogodzić. Podobnie jak wtedy, gdy na piosenkę „Róbmy swoje” powoływali się w tym samym czasie Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa: każdy z nich chciał „robić swoje”, tylko każdy z nich rozumiał przez to zupełnie co innego.
A co chciał robić każdy z nich? Pewnie to, „ na co naprawdę zasługują”. Jak zauważył Młynarski, każdy bowiem – nawet będący na tzw. czele – czuje się u nas niedoceniany.
Z czasem to, co pisał Młynarski, stawało się tak nieodłączną częścią polskiej rzeczywistości, że brane było za nią samą.
Ta „polska miłość”, na którą chorował, według niego samego „ gdy mówi o sobie, to kłamie”, a „co by jej prawdę mówić szkodziło?”.
No, wiadomo co. O tym mówi „Ballada o przeszkoleniu kamerzystów”, powstała po pierwszej wizycie papieża w Polsce, kiedy władze robiły wszystko, aby to wydarzenie pomniejszyć i w telewizji pokazywano głównie zakonnice. „ Chłopaki, problem jest ogólnie taki: przyjdzie dużo, a pokazać trzeba mało (...). Będzie tłum stłoczony licznie, a w kamerze ma mi z tego wyjść garsteczka”. Potem jednak odbywały się jakieś imprezy partyjne. „ Chłopaki, problem jest tym razem taki: przyjdzie mało, a pokazać trzeba dużo. Przyjdzie garstka, lecz ja wierzę, że zrobicie z niej w kamerze spory pochód!”.
Wszystkie nasze upiory skumulowały się w stanie wojennym, który dzięki Młynarskiemu zapamiętaliśmy jako „smutne miasteczko”: „ Do miasteczka tego stolicy, co leżała nad krętą rzeczką, sprowadzono więc z zagranicy objazdowe smutne miasteczko. Karuzela się nie kręciła, a mechanik na pryszcze chory ludziom w uszy wciskał na siłę swój jedynie słuszny życiorys”. Ale Młynarski nie byłby sobą, gdyby zostawił nas z kostropatym mechanikiem sam na sam. Bo oto „ widz pewien pod płaczu beczką do sąsiada szepnął: sąsiedzie, to jest tylko smutne miasteczko, ono sobie zaraz pojedzie”.
Posiadł jakąś cudowną umiejętność zawstydzania rzeczywistości, której samej robiło się głupio, kiedy rozpoznawała się w piosence. Po śmierci Wojtka znalazł się w sieci jeden wpis, który by go najbardziej ucieszył: „Długo nie rozumiałem, o czym śpiewa. Ale kiedy pewnego dnia zrozumiałem, nie mogłem przestać go słuchać”.
*** Skąd się ktoś taki wziął, kto przed wszystkimi „wszystko zrozumiał”? To można dość łatwo ustalić. Jest ogniwem w długiej, wielkiej tradycji literackiej i kabaretowej, do której zawsze się odwoływał.
Kiedy jako anorektyczny młodzieniec Wojtek przyniósł do wykonania Kalinie Jędrusik pierwszą piosenkę, ta powiedziała mu, że dama nie używa takich pojawiających się tam słów, jak „ścierwo”. Jak to młody autor, zaczął bronić przyniesionego tekstu, na co Jędrusik zwróciła się do męża, pisarza Stanisława Dygata: „Patrz, kurwa, on nic nie rozumie”.
Młynarski jako prymus w tej najlepszej szkole odtąd już zawsze wiedział, że każde słowo musi tkwić w tekście jak żołnierz na warcie: być niewidoczne i przeźroczyste, a jednocześnie nie dać nikomu przejść obojętnie.
Wojciech Młynarski był arcymistrzem, który całe życie czuł się uczniem. Z najwyższym respektem wspominał swoich dawnych nauczycieli i współpracowników, których – prawdę mówiąc – dawno przerósł. Mimo to jakby zawsze starał się zasłużyć na ich uznanie. Tak też prezentował się na estradzie: wyższy od wszystkich – musiał się garbić.
Pracowicie i z talentem rozpędzając te wszystkie mgły i tumany krążące nad