Królowa autostopu
Gdy wylądowała w Kolumbii, natychmiast odwieziono ją do hospicjum, myśląc, że 84-latka jest niespełna rozumu i uciekła z domu. Dopiero po kilku telefonach do rodziny Teresa Bancewicz była wolna. I mogła dalej robić to, co kocha, czyli jechać przez świat autostopem.
Gdy żwawo idzie poboczem i wystawia kciuk, kierowcy ochoczo zwalniają. Wysoka, szczupła blondynka, dziewczyński kucyk – do cholery, jak tu takiej nie podwieźć?! – A potem kierowca się ze mną zrównuje i widzi, że dwudziestu lat to ja od dawna nie mam, że jestem w wieku jego matki, a nawet babki. Noga na gaz, i tyle go widziano. Choć i od tej reguły bywają wyjątki. Pewnego razu pomachałam odjeżdżającemu kierowcy, który poczuł się rozczarowany metryką wypisaną na mojej twarzy. Nieoczekiwanie zawrócił, otworzył drzwi szoferki i zaczął przepraszać. Wstyd mu się zrobiło – opowiada Teresa Bancewicz, prawdopodobnie najstarsza autostopowiczka III Rzeczypospolitej.
Pierwszy raz za jeden uśmiech zwiedziła Skandynawię. Potem były: Maroko, Izrael, Egipt, Tunezja, Rosja, Chiny, Wietnam, Japonia, Kolumbia i wiele innych krajów, niemal na każdym kontynencie. Najdłuższy pokonany dystans – 40 tys. km przez Rosję, Chiny, Wietnam aż do Japonii i z powrotem. Co roku dwa, trzy miesiące spędzone w podróży. Kolejne pieczątki w mocno wymęczonym już paszporcie i opowieści z drogi, którymi raczy rozmówców.
I pomyśleć, że pierwszy raz w daleką, samotną podróż wyruszyła w wieku 62 lat! Gdyby nie autostopowa podróż po Skandynawii, oszałamiające widoki fiordów i długie rozmowy z przypadkowo poznanymi ludźmi, uśmiechniętej Teresy dziś mogłoby po prostu już nie być.
Pani Tereso, pani musi się ratować! Zrobić coś dla siebie. To depresja. Niedobra chemia w mózgu, ciało chore, dusza chora. Albo zamkniemy panią w szpitalu, albo proszę wyjechać i na jakiś czas zmienić otoczenie – prawie 30 lat temu oznajmił lekarz. Teresa w tamtym czasie też nie widziała innego rozwiązania.
Nie tylko ona była chora. Polska Ludowa także. Jest 1988 rok, kolejne zakłady pracy są likwidowane, tysiące osób budzą się rano, nie wiedząc, co zrobić z resztą dnia. Teresa, 55-letnia plastyczka, też nie wie. Do emerytury zostało jej zaledwie 5 lat – gdzie teraz znajdzie zajęcie? Przepracowała 35 lat, najpierw jako projektantka odzieży dla dziewcząt w Jeleniej Górze, potem jako projektantka wnętrz. Witryny sklepowe w jeleniogórskich sklepach zapełniały jej dzieła, a kolekcje ubrań eksponowano na targach w całym kraju. Przez ten czas miała wiele obowiązków. Poza pracą najpierw dwójka dzieci, Przemek i Dorota, a kiedy skończyła 45 lat, jeszcze trzecie – Miłosz, późny i bardzo kochany syn Bancewiczów. Pod koniec komuny rynek dla plastyków załamuje się i oboje z mężem tracą pracę (Jan również był artystą). W oczy zagląda im bieda. Podejmują więc decyzję o przeprowadzce z Wrocławia do małej wsi pod Bolesławcem. W Przejęsławiu kupują dwustuletni dom, którego remont trwa w zasadzie do dziś.
– Z dziesięcioletnim Miłoszem – bo starsze dzieci były już usamodzielnione – wprowadziliśmy się do niemal zrujnowanego domu – opowiada Teresa. – Dziury w dachu, wiatr hulający po pokojach. Byliśmy wtedy autentycznie biedni, czego w żaden sposób nie umiałam wytłumaczyć Miłoszowi. Mój syn często mnie pytał: „Mamuś, dlaczego Przemko i Dorota mieli wszystko: jeździli na zagraniczne wakacje, chodzili na judo, basen, a ja nie mam nic? Mamo, no powiedz, przecież nie było wojny, prawda, mamo?!”.
Może wojny nie było, jednak prywatny świat Teresy legł w gruzach – ostatecznie kilka lat później, gdy w słuchawce usłyszała, że jej Miłosz popełnił samobójstwo. – Mam wyrzuty sumienia. Nie mogłam mu w tamtym okresie zapewnić takiego wsparcia, jakiego oczekiwał. Miłosz chciał się usamodzielnić, szukał pracy, bezskutecznie, niestety. Załamał się. A ja wtedy walczyłam z nasilającą się depresją. Czy pani wie, co to depresja? Jak ciało zaczyna chorować, bo mu tak podpowiada mózg, jak wypadają zęby, pęka skóra na dłoniach i piętach? Co to znaczy mieć skrajnie wycieńczony organizm i awitaminozę, choć w ogrodzie drzewa uginają się pod ciężarem owoców? Chcieć zniknąć? I Teresa znika. Z 30-kilogramowym plecakiem rusza w swoją pierwszą autostopową podróż.
Do Skandynawii jedzie bez pieniędzy. Zresztą skąd ma je mieć, skoro jej emerytura wynosi wówczas 600 zł i ledwo starcza na bieżące wydatki. Do plecaka pakuje kilka kilogramów mleka w proszku i płatków, prymitywną kuchenkę na suche paliwo oraz kilogramy kompozycji z suszonych kwiatów, oczywiście własnoręcznie wykonanych. Przez następne kilkanaście lat ten zestaw będzie jej towarzyszyć w każdej podróży. Mleko i płatki są sycące, a kompozycje świetnie się sprzedają, zwłaszcza w bogatej zachodniej i północnej Europie. Gdy autostopem przez republiki bałtyckie dociera do Helsinek, chodzi od galerii do galerii i oferuje swoje dziełka.
– Skandynawom bardzo podobały się moje prace. Może dlatego, że są tak słoneczne, ciepłe, przywodzą na myśl lato – u nas soczyste i pełne kolorów, a u nich – krótkie i chłodne? – myśli. – Pamiętam chwilę, gdy za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam bułkę, jogurt i banany. Co to była za uczta! Choć prawdę powiedziawszy, nie czułam zbyt często głodu. Karmiłam się emocjami: nowe krajobrazy, ludzie, którzy zapraszali mnie do siebie i dzielili się tym, co mieli, a w byłych krajach radzieckich – na Litwie, Łotwie i w Estonii – na początku lat 90. mieli jeszcze mniej niż ja. A jednak sobie radzili. Doświadczałam tej nowej rzeczywistości, życzliwości ludzi i zaczęłam zdrowieć.
Teresa wraca z pierwszej podróży: do siebie i do domu. Natychmiast zaczyna planować kolejny wyjazd. Na kilka tygodni przed podróżą pakuje do pełna plecak i spaceruje dookoła domu oraz autorskiej galerii sztuki, którą otworzyła po powrocie z wyjazdu – tam można zobaczyć jej tkaniny i akwarele. Przed wyjazdem trzeba się hartować, zwłaszcza w jej wieku. Przy okazji sąsiedzi z Przejęsławia wiedzą, że już wkrótce będzie można ją zobaczyć, jak z wyciągniętym kciukiem stoi przy drodze wylotowej na... No właśnie, dokąd tym razem, pani Tereso?
Podczas swoich wojaży nigdy nie śpi w hotelach. Niewielki namiot rozbija w ustronnych miejscach lub korzysta z gościny życzliwych osób. Szybko znajduje z nimi wspólny język, niezależnie od tego, czy są to młodzi czy starzy, słowaccy Romowie czy dystyngowani biznesmeni z przedmieść Paryża. Jest to głównie język gestów, bo Teresa nie mówi po angielsku, a z kolei nie wszyscy władają niemieckim – jedynym znanym jej dobrze językiem. Nie przeszkadza jej to jednak w nawiązywaniu znajomości, jak na przykład w Tunezji. Nocowała wtedy na Saharze, przed zaśnięciem wpatrując się w miliony gwiazd. Poranek nie był już tak romantyczny – spragniona wyciągnęła rękę po butelkę, a ta, niestety, była pusta. Z trudem dotarła do głównej drogi. Gdy już zwątpiła, że cokolwiek tego dnia nadjedzie, zatrzymał się przed nią terenowy samochód, wzbijając tumany kurzu. Jego kierowca nie krył zaskoczenia: „Co na pustynnej drodze, pośrodku niczego, robi samotna kobieta z rozwianymi siwymi