Petersburskie metro
14 zabitych, a wśród nich zamachowiec samobójca. 3 kwietnia, w dzień wizyty w mieście prezydenta Władimira Putina, terrorysta wysadził się w powietrze w petersburskim metrze.
Do eksplozji doszło o 14.40, kiedy pociąg metra znajdował się pomiędzy stacjami „Plac Sienny” a „Instytut Technologiczny-1”. Nafaszerowaną stalowymi kulkami bombę domowego wyrobu odpalił mężczyzna, który jechał w trzecim wagonie. Pod nogami postawił torbę. Siedział obok młodej dziewczyny – wspominają ci, którzy przeżyli. Potem stanął wprost przed nią i zdetonował ładunek o sile odpowiadającej kilogramowi trotylu. Sam zginął na miejscu, a 24-letniej Ewelinie Antonowej fala uderzeniowa zmasakrowała twarz. Cudem ocalały oczy – dzięki smartfonowi, który trzymała akurat na ich wysokości...
Maszynista nie zatrzymał pociągu w tunelu, ale zgodnie z procedurami dojechał nim do najbliższej stacji. Tam przez wyrwane drzwi wagonu zakrwawieni pasażerowie wydostali się na peron, wyciągając też lżej rannych. Paweł Żarow jechał metrem na uczelnię, do stacji, przed którą dokonano zamachu. Miał szczęście, wsiadł na początku składu: – Pamiętam wielu ludzi, którzy biegali przestraszeni, we krwi i łzach. Wszyscy dzwonili do swoich bliskich i informowali, co się stało. Po zdarzeniu wszyscy biegli do jedynego wyjścia – na ruchome schody. Udało mi się szczęśliwie wydostać z tego piekła.
Wyzwanie dla Putina?
W tym czasie w dół zjeżdżali ratownicy. Pierwsze jeszcze sprzeczne doniesienia najpierw mówiły o dziesięciu ofiarach śmiertelnych, a potem już tylko o dziewięciu. Ostateczną liczbę – 14 zabitych – podano, kiedy udało się dotrzeć do wszystkich fragmentów ciał i kiedy nadeszły doniesienia o zmarłych w szpitalach. Ranne zostały 62 osoby. Wiele ciężko.
W Petersburgu przebywało wtedy dwóch prezydentów. Władimir Putin podejmował swojego białoruskiego kolegę Aleksandra Łukaszenkę. Dlatego jedno z pierwszych pytań, które zadano rzecznikowi Kremla, dotyczyło tego, czy zamach nie był wyzwaniem rzuconym prezydentowi Rosji. lu z nich niebawem pojawiło się pochodzące z kamery monitoringu metra zdjęcie szczupłego mężczyzny z brodą, w charakterystycznym ubraniu i muzułmańskim nakryciu głowy. To jego uznano za głównego podejrzanego. Okazał się nim mieszkaniec Baszkirii Andriej Nikitin, który przeszedł na islam i zmienił imię na Ilias.
Do trzech razy sztuka
Kiedy Nikitin, były oficer desantu, który pełnił służbę m.in. w Czeczenii, zobaczył swoją fotografię w internecie, sam czym prędzej zgłosił się na policję, nie czekając, aż przyjdzie po niego FSB. Szybko wyjaśniło się, że podejrzenie było fałszywe, co i tak nie uchroniło go przed nieprzyjemnościami: został wyrzucony z firmy transportowej, gdzie pracował jako kierowca, a pasażerowie rejsu do Orenburga wymusili na załodze wysadzenie go z samolotu, którym chciał wrócić do domu.
Jako kolejnego podejrzanego, wymieniono z imienia i nazwiska uczącego się w Petersburgu obywatela Kazachstanu Maksima Aryszewa. I ta wersja jednak się nie potwierdziła. Maksim, student wydziału informatyki i matematy- dła zbliżone do śledztwa miały już ustalić, że 22-letni Uzbek z Kirgizji był związany z „radykalnym podziemiem, które sprzyja Państwu Islamskiemu”.
Komitet Śledczy Rosji ujawnił też, że tego samego dnia Dżalilow podłożył jeszcze jeden ładunek wybuchowy na stacji metra „Plac Powstania”. Tamten udało się jednak w porę wykryć i unieszkodliwić. Poinformowano również, że kolejną taką bombę znaleziono w jednym z mieszkań, w których dokonano zatrzymań ośmiu podejrzanych o współudział w zamachu. Wszyscy również pochodzili z państw Azji Środkowej. Sześciu z nich służby nakryły w Petersburgu, a dwóch – w Moskwie.
Wszystkie drogi prowadzą do... Kijowa?
Alarmów bombowych było w tych dniach więcej. Trzy dni po ataku terrorystycznym w petersburskim metrze eksplodował ładunek wybuchowy ukryty w latarce i podrzucony na terenie jednej ze szkół w Rostowie nad Donem. Rozerwał się w ręce stróża, który podniósł podejrzany przedmiot. Mężczyzna stracił dłoń i został ranny w brzuch. Eksperci
– uważa Michajłow, nie wykluczając jednak udziału w zamachu radykalnych islamistów.
Z historii zamachów
Krytycy Kremla nie ukrywają zaś, że na tle masowych wystąpień przeciwko korupcji zżerającej władzę w Rosji, a zwłaszcza przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi, zamach terrorystyczny byłby na rękę zupełnie komu innemu.
– Ten człowiek ma historię kredytową, której krwawy ślad ciągnie się od wysadzenia w powietrze domów w Moskwie i Wołgodońsku i próby wybuchu w Riazaniu, gdzie złapano go za rękę – napisał politolog Andriej Piontkowski. Piontkowskiemu chodzi o serię głośnych zamachów z 1999 roku. Zginęło w nich 307 osób, a o ich zorganizowanie oskarżono islamistów z Kaukazu. Tymczasem historyk Jurij Felsztynski i otruty później Aleksander Litwinienko w książce „FSB wysadza w powietrze Rosję” przedstawili inną wersję wydarzeń. Według nich zamachy przeprowadziły służby specjalne na polecenia szefa FSB Nikołaja Patruszewa i samego Putina. Na fali konsolidacji zjednoczonego strachem społeczeństwa, „bezlitosna walka z terrorem” (w tym interwencja zbrojna w Czeczenii) miała poprawić notowania Putina tak, aby zapewnić mu zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Wtedy się udało. (CEZ)