Dwa sekrety Anglii W. Brytania
Tudley, Kent – kobaltowe szaleństwo witraży Chagalla, Londyn – kolekcja wszystkiego Sir Johna Soane’a.
Kiedy mam specjalnego gościa, tylko na krótko, kiedy mamy ledwie kilka godzin i przyjdzie mi zaprezentować jedną tylko perełkę angielskiego dziedzictwa, nie wybieram żadnej stacji turystycznej drogi krzyżowej Londynu: ani opactwa westminsterskiego, ani katedry św. Pawła, Galerii Narodowej, British Museum, Tower of London, Covent Garden, Tate Modern, ani szekspirowskiego teatru The Globe. Wszystkie są na pewno fascynujące i „ikoniczne”, ale do każdego z tych miejsc – i tuzina innych – turysta sam trafi. Nawet ich jeszcze nie widziawszy, wie, co go czeka, bo opisano je i obfotografowano w tysiącach wydań. Dziś można się po nich nawet rozejrzeć wirtualnie. Co innego te dwa specjalne miejsca. Jedno w centrum Londynu, drugie nieco dalej.
Tudley w hrabstwie Kent
Tudley, wymawiane przez tubylców Tjudlej, nie Tadlej, choć tak by było poprawniej, leży w prostej linii (tubylcy mówią „jak kruk przeleciał”) 46 kilometrów na południowy wschód od Trafalgar Square. Drogą jest naturalnie dalej, 57 km, ale prawie cały czas po autostradach. Koleją – 45 minut ze stacji Charing Cross do Tonbridge, a potem mozolnie drugie tyle piechotą, chyba że ktoś leniwy i zasobny wynajmie za 10 funtów taksówkę, albo ma szczęście i złapie lokalny autobus, za trzy. Jakkolwiek by tam dotrzeć – i tak warto.
W wioseczce jest raptem tuzin domów i jeden dobry pub, ale nieco na uboczu od i tak bocznej szosy B2017, zwanej Five Oak Green Road, stoi wiejski kościółek All Saints, czyli pod wezwaniem Wszystkich Świętych. Kościół stał w Tudley już ponoć od początku VII wieku, choć to nie ten. To, co widać obecnie, ma ledwie anglosaski fundament, sięgający czasów przed podbojem normandzkim w 1066 r. Cała reszta datuje się na XVIII i XIX stulecie. Ten młodziak to jednak architektonicznie czystej krwi gotyk, no, powiedzmy, neogotyk – z czerwonej cegły, a częściowo ulepiony z zaprawy i powszechnego w Kencie krzemienia. A swoją historyczną metrykę prezentuje na ścianie koło dzwonnicy listą proboszczów Tudley cum Capel, począwszy od XIII wieku. Tych z pięciu poprzednich stuleci nikt już nie pamięta.
I otóż w tym niewielkim, wiejskim kościółku, jakich w Anglii setki, kryje się niewidoczna z zewnątrz światowej klasy atrakcja – 12 okien wypełnionych witrażami Marca Chagalla. Wszystkimi, jakie są. Od zewnątrz nikt by nie zgadł, co zobaczy po wejściu do wnętrza.
Chagall wykonał słynne witraże w Uniwersytecie Hebrajskim i w syna- godze Abbell w Jerozolimie, w luterańskim zborze Fraumünster w Zurychu, w katolickich katedrach Francji, – Notre Dame w Reims i Saint-Etienne w Metz, w anglikańskiej w Chichester, w siedzibie ONZ w Nowym Jorku i w Art Institute w Chicago. Są równie piękne, a może i piękniejsze, nigdzie jednak nie obcuje się z nimi tak intymnie.
W wielkich katedrach i galeriach trzeba zadzierać głowy, a wytrawni turyści przynoszą ze sobą lornetki. Trudno się też ustrzec wycieczek z przewodniczką z parasolką i przenikliwym głosem czy dziatwy przedszkolnej – uroczej, ale niezbyt zainteresowanej uduchowieniem Chagalla, jak podczas mojej ostatniej wizyty we Fraumünsterze. Tudley jest przeżyciem innej klasy. Chagall jest tu na wysokości oczu i na wyciągnięcie ręki.
Niewielki parking oddzielony żywopłotem od wejścia. Na parkingu nikogusieńko albo jakiś jeden samochód. Szklane drzwi do przedsionka, za nimi ciężkie, dębowe, zimą napęczniałe wilgocią i skrzypiące. Krok za próg i od razu jednym rzutem oka omieść można całe wnętrze, prześwietlone kobaltowym szaleństwem głównego okna i niemal wszystkich bocznych.
Jeśli przyjechać tam dość wcześnie i w dzień słoneczny, światło przesącza się przez filtr najbardziej imponującego witraża nad ołtarzem, grając na kamien- nej podłodze. W południe pada przez trzy mniejsze również głęboko niebieskie okienka z prawej strony ołtarza i dwa większe, bladożółte, w południowej fasadzie.
Marc Chagall, białorusko-rosyjski Żyd spod Witebska, zrządzeniem losu mieszkaniec Francji, a z wyboru obywatel świata, zawarł w tych oknach biblijne znawstwo, ekumeniczne ciepło, empatię dla ludzkiego bólu i intymną przyjaźń ze zwierzętami. Jak talmudysta, eremita i św. Franciszek złączony w jednej osobie z na wskroś nowoczesnym, ale i naiwnym twórcą.
Najtrafniej dałoby się opisać dzieła Chagalla, że są Polotem. Nawet nie że „wykonane z polotem”, bo one same lecą, bez solidnej podstawy, rozwiane w różne strony, z lewitującymi postaciami „Narzeczonych”, z grawitacją ciągnącą kompozycję to w tę, to w tamtą stronę. Witraże w Tudley są właśnie takie, ale z jedną różnicą. Rzecz dzieje się bowiem nie tyle w żywiole powietrza, co wody.
Nieprzypadkowo tyle tu lapis-lazuli, ultramaryny, kobaltu, kolorów morza, które Chagall ukochał, ale które przecież stosował w swoich witrażach na przemian z krwistą czerwienią, żółcią słoneczników, różem landrynek czy intensywną zielenią („Kiedy umrze Henri Matisse, Chagall pozostanie jedynym malarzem, który rozumie, co to kolor” – powiedział o nim Picasso).
Chrystus i topielica
Pierwszy witraż wykonany dla Tudley w 1967 roku, ten nad ołtarzem, dedykowany jest pamięci Sary d’Avigdor-Goldsmid, która cztery lata wcześniej utopiła się w wieku 21 lat, żeglując na kanale La Manche opodal Rye w Sussex. Sara unosi się w toni, jak w całunie, wokół niej Marie – z Dzieciątkiem, Bolejąca i Rozmodlona, a nad nimi ukrzyżowanie – z enigmatycznym jeźdźcem, legionistą na drabinie i aniołem szybującym skosem nad Chrystusem. Mimo że przywiązany do żydowskiej tradycji, artysta nie miał z Nim najmniejszego kłopotu, tak jak z żadną religią, wyznaniem, transcendentnym uniesieniem ducha. „Promienny młody człowiek, radujący młodych” – mówił o Jezusie Chagall.
Generał Sir Henry d’Avigdor-Goldsmid i jego żona, Angielka i anglikanka, wybrali Chagalla, znając już jego sztukę i przez wzgląd na upodobania córki, którą chcieli upamiętnić cennym witrażem. Sarah interesowała się współczesnym malarstwem, kupiła nawet na studenckiej wystawie pierwszy obraz, jaki sprzedał w życiu David Hockney. Kiedy miała 19 lat, wraz z matką widziały w paryskim Luwrze projekty witraży Marca Chagalla i były nimi zachwycone.
Sam twórca nie bardzo się kwapił do tego zamówienia, ale kiedy je w końcu przyjął, wykonał i przyjechał do Tudley instalować już goto-