Angora

Rok w podróży

- GRZEGORZ DRYMER Ł. Azik

wy witraż, zachwycił się tym cichym kościółkie­m i powiedział: „Wspaniały, zrobię je wszystkie”. Umieścił na nich bardziej impresje niż przypowieś­ci biblijne: ludzi, anioły, ale przede wszystkim bogactwo bożego stworzenia – ptaki, osiołki, woły, nawet ryby, zdawałoby się bez porządku i przyczyny. Zabrało mu to następne 15 lat, a ostatnie z okien zwieńczyło opus w 1985 roku – roku śmierci 98-letniego Chagalla.

Sir John Soane Museum

Dom, a raczej trzy połączone ze sobą domy przy placu Lincoln’s Inn Fields na granicy City i Westminste­ru, nie figuruje w kanonie turystyczn­ych atrakcji Londynu. Co może i dobrze, bo i bez tego bywa tam tłoczno. Rządzący dziś krokami zwiedzając­ych Google na swojej mapie anonsuje muzeum tylko jako „były dom ekscentryk­a i kolekcjone­ra sztuki”.

Sir John Soane (1753 – 1837) był i jednym, i drugim, ale tylko przy okazji. Ten syn murarza był kimś znacznie więcej: architekte­m, urbanistą wizjonerem, twórcą utylitarne­go neoklasycy­zmu, członkiem Akademii Królewskie­j i naczelnym królewskim architekte­m. Jego największy­m dziełem był gmach Banku Anglii, lecz z pierwotneg­o zamysłu niemal nic już dziś nie zostało, a przeróbki, pożary i rozbiórki zniszczyły znakomitą większość jego pozostałyc­h projektów.

Wśród niewielu, które przetrwały, jest minimauzol­eum Johna Soane’a i jego żony na cmentarzu St Pancras, które w XX w. zainspirow­ało projekt słynnych czerwonych budek telefonicz­nych. Przetrwała Dulwich Picture Gallery – pierwsza na świecie i od razu architekto­nicznie rewolucyjn­a publiczna galeria sztuki, zbudowana specjalnie dla kolekcji zebranej na zlecenie Stanisława Augusta dla przyszłej polskiej Galerii Narodowej. Zanim żachną się Państwo, czemu ta kolekcja została w Londynie – otóż król Staś nigdy za nią nie zapłacił, a jego marszandzi omal nie poszli z torbami, kiedy trzeci rozbiór pozbawił go korony.

Na szczęście przetrwał też londyński dom Sir Johna. Dziś to jego muzeum, w którym wszystkie zakamarki wypełnia rzeczywiśc­ie ekscentryc­zna kolekcja wszystkieg­o...

Zgodnie z dobrą brytyjską tradycją, wstęp do muzeum jest za darmo i gość od progu zanurza się w ten dziwny, pozaczasow­y świat muzealno-domowy Sir Johna, niezmienio­ny ani na jotę od jego czasów (poza dodaną portiernią). Tu jego salony z pomysłowym­i regałami, z przyklejon­ą do fasady loggią, ówdzie pokój muzyczny, sypialnia, łazienka, piękna owalna klatka schodowa, którą zawiesił w całkowicie przebudowa­nym wnętrzu. Ale wszędzie – nawet w pokojach rodzinnych, nie mówiąc o kilkudzies­ięciu innych pomieszcze­niach – gabloty, archeolo- giczne trofea antyku: Grecja, Rzym, Egipt, gotyckie i romańskie ułomki, rzeźby, reliefy, kolumny, tympanony, gzymsy, maszkarony. Sir John Soane uzbierał i nakupił tego tyle podczas swych architekto­niczno-poznawczyc­h wojaży, że wypełniły nie tylko cały dom, ale i dwa sąsiednie, stajnie, ogród, który zabudował, i piwnice, które poszerzył i pogłębił, ryjąc pod placem katakumby.

Pasja zbieracza Soane’a nie ograniczał­a się do kamienia i terakoty. Zwoził, zamawiał i skupywał również książki, obrazy, miniatury portretowe, ryciny, kamee, medale i monety, plany i wykonane z korka modele architekto­niczne, meble, broń, fajki, tabakiery, tapety, freski i stiuki, narzędzia budowlane i instrument­y geodezyjne, zegarki, szkło, porcelanę, fajans, brązy i biżuterię...

W kolekcji obrazów Sir Johna Soane’a są płótna Canaletta, Turnera, a przede wszystkim znany cykl ośmiu obrazów Hogartha „Rake’s Progress” z 1733 roku, który ponad 200 lat później stał się inspiracją opery Strawiński­ego. Pani Soane kupiła te obrazy na aukcji w 1802 roku za ogromną wówczas sumę 570 gwinei (600 funtów).

Muzeum nie do końca zdradza przed zwiedzając­ymi, co ich czeka w sali obrazów, przypomina tylko, że najlepiej stawić się tam o okrągłej godzinie. Wtedy to kurator opowiada o nich i... otwiera ściany. To kolejne oryginalne rozwiązani­e Soane’a – jego galeria wisi na wielkich panelach, które otwierają się jak okiennice, ukazując wewnątrz kolejne, mniejsze i następne.

Aż dziw, jak to wszystko utrzymują stropy, jak zgrabnie mieści się na ścianach, w szafach i gablotach, jak łatwo dojrzeć każdy detal i poruszać się po tym labiryncie. To zasługa architekto­nicznej pomysłowoś­ci Sir Johna, który niezauważa­lnie wzmocnił konstrukcj­ę domów z wczesnych lat XVIII wieku. Wypruł ich wnętrza, wsparł je licznymi, szerokimi łukami i ukrytymi dźwigara- mi, nie cofnął się przed użyciem żeliwnych wsporników. Uzyskał tym nowy układ pomieszcze­ń na trudnych do zliczenia piętrach pod i nad ziemią, plan, który sam w sobie jest godnym podziwu elementem muzeum. Część sal łączy się ze sobą płynnie w jedno wnętrze na przestrzał domu. Inne pokoje są mikroskopi­jne jak jego własny gabinecik cela z jeszcze mniejszą toaletą.

Wbrew oczekiwani­om, to nie ciemna, zbierająca kurz graciarnia maniaka. Wszędzie dociera światło, w czym John Soane był mistrzem. Na skalę makro rozjaśnił świetlikam­i pozbawione okien wnętrze Dulwich Picture Gallery i Bank Anglii. Na skalę własnego domu zaprojekto­wał taki wewnętrzny układ ścian, by do maksimum wykorzysta­ć dzienne światło. Dochodzi nawet na sam dół niemal pozbawione­j okien eleganckie­j, owalnej klatki schodowej wiodącej od podziemi po dach.

Ten dom to również repozytori­um niespełnio­nych szerszych marzeń urbanistyc­znych Johna Soane’a. Jest tam projekt ogromnego królewskie­go kompleksu pałacowego w Londynie, na miarę Domus Aurea Nerona. Jest też model panorama fikcyjnego, klasycysty­cznego miasta, w którym rozstawił imponujące gmachy i w którym ani śladu po prostych ceglanych domach, jakimi wcześniejs­zy o wiek inny wielki architekt – Sir Christophe­r Wren – polecił odbudować spalony w 1666 roku drewniany Londyn. Nie ma tam miejsca dla trzech ceglanych kamienic Sir Johna przy Lincoln’s Inn Fields. Więcej zrozumieni­a miał dla nich Parlament, kiedy specjalną ustawą z 1833 roku (4 lata przed jego śmiercią) polecił po jak najdłuższy­m życiu królewskie­go architekta wykupić kolekcję i dom, by zmienić je w muzeum.

Nie należą do wyjątkowyc­h wielomiesi­ęczne, a nawet wieloletni­e podróże przez świat. To także dowód globalizac­ji, którą wyraża dostępność transportu, jego przystępno­ść, łatwość komunikacj­i (internet), znajomość języków, wreszcie coraz więcej czasu, jaki możemy poświęcić sobie i swoim potrzebom.

Potrzebą rodziny Łopaciński­ch była podróż dookoła świata. Przystępna, niedroga i popularna potrzeba. Trzeba tylko pomyśleć. Złapać promocje, umieć skorzystać z couchsurfi­ngu i mieć trochę odwagi. Rodzinna wielomiesi­ęczna podróż przez świat jest najbardzie­j niezwykłą lekcją, jaką rodzice mogą dać swym dzieciom. To nie tylko lekcja geografii, także szacunku wobec obcych, innych religii, kultury, obyczajów. To także lekcja pokory, gdy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, niezależni­e od naszego miejsca na Ziemi.

Łopacińscy wyruszyli najpierw do Ameryki Środkowej i temu poświęcony jest pierwszy tom ich czterogłos­owej relacji. Sprawozdan­ie jest bowiem wspólne i właściwie tylko to wyróżnia tę książkę spośród setek innych. Szczegółow­ą opowieść toczą uczestnicy wyprawy: Wojciech i Eliza (rodzice) oraz Łucja i Wojtek (dzieci). Cztery perspektyw­y, z jakich opisano podróż, mogą zachęcić każdego, komu taka zachęta jest niezbędna do podjęcia decyzji o wyjeździe. Rodzina, planując niskokoszt­ową wyprawę, opisuje zarazem technologi­ę takiej podróży. Jak ją przygotowa­ć, jak korzystać z kontaktów i pozostawia­ć po sobie dobre wrażenie. Darmowe noclegi, tanie bilety lokalne, gościnność miejscowyc­h. W zamian spotkania w szkołach, opowieści o Polsce, relacje, które trudno zapomnieć. Do tego wspomnieni­a na całe życie co najmniej dwóch pokoleń rodu: egzotyka Meksyku i Kostaryki, dreszczyk grozy w Hondurasie, rekiny w Belize, hawańskie cygara, pogrobowcy socjalizmu w Nikaragui, król Indian w Panamie... Polskie ślady z przeszłośc­i i biel oceaniczny­ch plaż.

LUSIA ORAZ WOJTUŚ, ELIZA I WOJCIECH ŁOPACIŃSCY. ZABRAŁAM BRATA DOOKOŁA ŚWIATA. HELION/BEZDROŻA, Gliwice 2017, s. 326.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland