Metalowe ptaki i brzoza Bodina
W siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej podkomisja doktora Berczyńskiego przedstawiła swoje ustalenia, upierając się przy tezie o zamachu, choć żadnych dowodów nie przedstawiono. W niektórych momentach komisja przeczy sama sobie.
W przedstawionym przez podkomisję filmie jest tak dużo błędów, że aż nie wiadomo, od czego zacząć. Począwszy od stwierdzenia powtórzonego za raportem MAK, że systemy nawigacyjne lotniska Sewierny działały prawidłowo. Poprzednia komisja państwowa była bardziej sceptyczna i miała poważne wątpliwości, czy radiolokacyjny system lądowania z antenami zasłoniętymi przez drzewa w ogóle mógł poprawnie funkcjonować. A to ma kluczowe znaczenie dla oceny pracy rosyjskich kontrolerów.
W opisie próby lądowania rosyjskiego Iła-76 jest dużo nadinterpretacji i błędów. Fakt, że załoga iła otrzymała polecenie sprawdzenia działania systemów nawigacyjnych, wcale nie znaczy, że nie transportowała ludzi i sprzętu zabezpieczającego wizytę naszego prezydenta. Lądując, pilot iła mógł stwierdzić, jak te systemy funkcjonują. Nazywanie tego kalibracją, wyznaczającą ścieżkę lądowania dla naszego Tu-154, jest po prostu śmieszne. Czy szanowni członkowie podkomisji smoleńskiej wiedzą, jak wygląda kalibracja systemów lądowania i że wykonuje się ją na specjalnie wyposażonym samolocie według określonych procedur?
Na filmie pada też stwierdzenie, że nawigatorzy podawali załodze iła precyzyjne informacje przekazywa- ne we właściwym momencie. Tymczasem nawigator systemu lądowania mjr Ryżenko podawał załodze iła: „Na kursie, na ścieżce”, a on dwukrotnie pojawił się tuż nad płytą lotniska jakieś 170 m na lewo od osi pasa, więc na kursie być nie mógł. Podczas jednego z zajść omal się nie rozbił. Wniosek może być tylko jeden – nawigator systemu lądowania załogę iła tak samo wprowadzał w błąd, jak później załogę naszego tupolewa. Dlaczego podkomisja smoleńska tego nie dostrzegła? Przecież widać wyraźnie, że radar gubił z pola widzenia samoloty na podejściu, a nawigator, który wykazał się kompletnym lekceważeniem swoich obowiązków, nie powiedział tego, co powinien: „Nie obserwuję”. Ale wtedy ujawniłby bolesną prawdę, że lotnisko wcale nie było przygotowane do przyjęcia samolotu w złą pogodę.
I wreszcie lądowanie naszego tupolewa. Komisja twierdzi, że rosyjski kontroler wyprowadził załogę zbyt blisko lotniska, nie dając jej czasu na ustabilizowanie samolotu na właściwej ścieżce podejścia. Z filmu jednak wynika, że całe wspomniane „wyprowadzenie” to podanie załodze aktualnej odległości od lotniska, a to kpt. Protasiuk podejmował decyzję, czy już wykonać zakręt na kurs lądowania, czy jeszcze trochę polecieć dalej. Trudno winę za decyzję podjętą przez polskiego pilota zwalać na rosyjskiego kontrolera. Dodajmy, że polska załoga korzystała z odbiornika GPS, który pokazywał położenie lotniska z dokładnością 150 – 200 m, więc dobrze wiedziała, czy wychodzi na kierunek pasa w odległości 10 czy 17 km od jego progu. Tak na marginesie – błąd GPS wynikał z odczytywania współrzędnych geograficznych lotniska z rosyjskiej mapy z innym odwzorowaniem kartograficznym niż stosowane na Zachodzie. W rosyjskiej instrukcji jest ostrzeżenie o tej różnicy. Ale załoga naszego Tu-154M tego nie doczytała – kierując się jakieś 170 m na lewo od pasa, czyli tam, gdzie prowadził ją GPS. Pocieszmy się, że ten sam błąd popełnił doświadczony pilot rosyjskiego samolotu Ił-76 i też wyszedł 170 m na lewo od pasa. Widać, że też nie doczytał.
Śmieszny wydaje się też zarzut, że poprzez zmniejszenie odległości zmuszono polską załogę do bardziej stromego podejścia, co miało przyczynić się do zderzenia z ziemią. Konieczny kąt zniżania był bowiem większy od typowego o 32 minuty kątowe, czyli około pół stopnia. Nie jest to więc strome nurkowanie, tylko płaskie szybowanie o pół stopnia bardziej „strome” od normalnego. Podobnie jest z podawaniem odległości. Kontroler podawał bowiem odległość od pasa z błędem dochodzącym do 1 km. Oczywiście, przebywania na pewnym obszarze narusza konstytucyjną wolność poruszania się – art. 51 konstytucji. Ograniczenie wolności za pomocą regulaminu narusza art. 31 ust. 3 konstytucji, według którego prawa i wolności mogą być ograniczane jedynie ustawą. Zakaz prezentowania na zawłaszczonym przez władze obszarze przestrzeni publicznej treści „politycznych”, które w dodatku oceniane są arbitralnie, bez żadnych kryteriów – narusza art. 54 konstytucji, czyli wolność słowa. Z tym wszystkim można pójść do sądu. Po pierwsze – można zaskarżyć do sądu administracyjnego regulamin Glińskiego: jako naruszający konstytucję i zasady wydawania aktów administracyjnych. Po drugie – można wystąpić do sądu powszechnego z cywilnym powództwem o ochronę dóbr osobistych. Prawa i wolności konstytucyjne są bowiem niewątpliwie naszymi dobrami osobistymi. W ten sposób możemy bronić konstytucji przed władzą PiS. Oczywiście jeśli sędziowie zechcą stosować konstytucję bezpośrednio.
Ja zamierzam spróbować. Wystąpiłam do Ministerstwa Kultury o informację, gdzie mogę zdobyć kartę wstępu na uroczystości. Nie dostałam odpowiedzi, nie dostałam karty. Zatem padłam ofiarą regulaminu Glińskiego. („Polityka” nr 15)