Chciał być starcem cieszącym się życiem, a nie zgnuśniałym staruszkiem
Po pięciu tygodniach śpiączki, tuż przed Wielkanocą, odszedł profesor Jerzy Vetulani, neurobiolog, psychofarmakolog. O wybitnym naukowcu pisze współautorka jego książek.
Poprosiłam kiedyś profesora Vetulaniego: „Jeśli umrze pan przede mną, znajdzie pan kanał, którym można przekazać informację o istnieniu życia pozagrobowego i da mi pan znać?”. Odpowiedział, że zobaczy, ale nie obiecuje. „Może życie po śmierci okaże się tak fajne, że nie będzie mi się chciało” – stwierdził. Bardzo w swoim stylu.
Na razie nie dał znać. Mam nadzieję, że rzeczywiście dlatego, że po prostu mu się nie chce. Że jest mu tam, po tej drugiej stronie, za fajnie.
Kto tu kogo znał lepiej?
To była sekunda, może dwie. Fatalna chwila wydarzyła się miesiąc temu, 2 marca, gdy profesor Jerzy Vetulani wracał wieczorem swoją ulubioną trasą z pracy (81-letni naukowiec, obok tysiąca innych aktywności, do końca pracował w PAN). Przechodził przez pasy i wtedy nadjechał samochód.
Wiadomo tyle: kierowca był trzeźwy, zatrzymał się, wezwał pomoc.
Byliśmy umówieni na następny dzień, pracowaliśmy nad książką, ale jego telefon milczał. A potem zadzwonił jego syn, Marek.
– O niczym jeszcze nie wiesz? Usiądź – poprosił. – Ojciec jest w krytycznym stanie, w śpiączce. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie.
Po pięciu tygodniach, przez które lekarze walczyli o jego życie (a wiem, że robili wszystko, żeby tę walkę wygrać), Profesor zmarł.
Czy naprawdę dobrze znałam profesora Vetulaniego? Nie wiem. Mam wrażenie, że to on lepiej znał mnie. Po pierwsze dlatego, że był fenomenalnym słuchaczem, który gromadził przeróżne szczegóły każdej z odbytych rozmów, a potem dopytywał: „Tatę dalej bolą plecy? Siostra obroniła dyplom?”.
Po drugie Vetulani – o ironio, bo o psychoterapeutach nie wyrażał się pochlebnie – naprawdę był znawcą ludzkiej psychiki. Miał dar czytania w ludziach. Nic mu nie umknęło, niczego przed nim się nie zataiło. Widział, jak rozmówcę coś trapi albo coś go cieszy. Gdy się śpieszy, kiedy potrzebuje filiżanki kawy, a kiedy – lampki wina.
Po trzecie wreszcie – był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego poznałam. Kiedyś zapytałam go, dlaczego z każdym rozmawia tak uważnie. Odpowiedział:
Jerzy Vetulani – ur. 21 stycznia 1936 r. w Krakowie, zmarł 6 kwietnia 2017 r. Profesor nauk przyrodniczych, neurobiolog, biochemik, członek Polskiej Akademii Nauk. Naukowiec i popularyzator nauki. Napisał wiele artykułów naukowych i kilka książek popularnonaukowych. „Bo od każdego, nawet najprostszego człowieka, jesteś w stanie wiele się nauczyć. Poza tym nigdy nie przeceniaj autorytetów, wzbraniaj się natomiast przed deprecjonowaniem ludzi niewykształconych. Jest wielu idiotów wśród profesorów i wielu wybitnych ludzi wśród rolników, robotników czy sprzątaczek”.
Dionizyjskie lata
Już patrząc na jego rodziców, było wiadomo, że z Jerzego Vetulaniego wyrośnie człowiek niebanalny. Ojciec, Adam Vetulani ( w Krakowie, na Prądniku, jest ulica jego imienia – Jerzy więc żartował czasem, że on już z tej racji swojej nie dostanie), był wybitnym profesorem prawa kościelnego, przyjacielem Karola Wojtyły. Matka, Irena, córka generała cesarskiej armii Franciszka Latinika – utalentowanym biologiem.
Jerzy Vetulani urodził się w 1936 roku i – już samo to wydaje się być szokujące – lata niemieckiej okupacji zapamiętał jako ciekawe. Odkrywał wtedy świat. Naokoło śmierć, egzekucje i łapanki, a on założył z kolegami z kamienicy klub zbieraczy owadów i ekscytował się swoją kolekcją motyli. Edukację rozpoczął szybko, w 1942 roku (bo już wtedy umiał świetnie pisać i czytać, więc co się będzie dziecko nudzić w domu – uznała matka), na tajnych kompletach.
Beztroskę dzieciństwa, o ironio, przerwał koniec wojny. 18 stycznia 1945 r., „wyzwolenie” Krakowa. Vetulani mówił mi tak: „Co za bzdura, że odbyło się to pokojowo, że żadnych wybuchów nie było. Były. Jeden o mało nie zabił mojej matki. Mama schowała mnie i mojego młodszego brata Janka do szafy, a sama podeszła do okna, żeby je otworzyć – tak się robi w razie wybuchów, żeby nie pękały szyby. I wtedy trafił ją odłamek. W mózg. Do końca życia miała sparaliżowaną lewą część ciała”.
Rodzice Vetulaniego, a szczególnie matka, byli głęboko wierzący. A Jerzy już jako nastolatek uważał siebie za ateistę, szybko wstąpił do Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli. Pomimo dwóch skończonych fakultetów – biologia i chemia – nie zachowywał się też jak poważny młody naukowiec. Uwielbiał imprezy jazzowe, z których wracał czasem nad ranem i to z dopiero co poznanymi na mieście ludźmi – mimo że gnieździł się wtedy w jednym mieszkaniu z rodzicami, bratem, żoną Marysią i jednym, a potem dwoma synami. Uwielbiał scenę. Był jednym ze współzałożycieli Piwnicy pod Baranami. Na początku nawet rywalizował z Piotrem Skrzyneckim.
Z tego dionizyjskiego stylu życia wyrwała go śmierć brata w 1965 roku. I Jerzy, i Janek byli kajakarzami. Janek zginął podczas spływu na Dunajcu: „Od tego czasu w Piwnicy bywałem coraz rzadziej. A swojego syna ochrzciłem, żeby rodzice myśleli, że śmierć Janka nie poszła na marne, że oto w niebie wyprosił moje nawrócenie” – opowiadał.
Ślubu kościelnego jednak nigdy z panią Marysią nie wziął. Lubił czasem opowiadać, że byli jedynym małżeństwem wyłącznie ze ślubem cywilnym podejmowanym na audiencjach u Jana Pawła II, z którym zresztą Jerzy Vetulani bardzo się lubił. Wiele razy mówił mi: „Sądzę, że nauka nigdy nie odpowie na pytanie o istnienie Boga. Nauka zajmuje się tym, co doczesne. Do badania tego, co nurtuje nas najbardziej, nie ma narzędzi”.
Alternatywne scenariusze
Po studiach pracował w Polskiej Akademii Nauk. Tam się habilitował. W 1973 wyjechał – razem z żoną i synami – do USA. Tam z Fridolinem Sulserem wyjaśnił działanie leków przeciwdepresyjnych. To był jego największy naukowy sukces, na poziomie światowym. Kiedyś jeden z krakowskich profesorów powiedział mi: „Vetulani pewnie dostałby za to Nobla, gdyby nie był taki ekscentryczny. To jest człowiek, który naprawdę otarł się o tę nagrodę”.
Zdziwiło mnie to stwierdzenie, bo profesor nigdy mi o tym Noblu nie wspominał: „Takich odkryć w nauce jest z dziesięć rocznie. Nobla przyznają jednego. Jeśli czegoś mi żal, to tego, że nie mam teraz kilku milionów na koncie i dla kasy muszę męczyć się, pisząc książki z tobą”. Cały profesor. Stary cynik, jak mawiali o nim koledzy.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się jego kariera w Stanach, gdyby nie śmierć jego matki w 1975 roku. Vetulani nie chciał zostawiać ojca samego w Krakowie.
W tej decyzji widać to, co profesor tak naprawdę starał się ukryć – że był dobrym człowiekiem. Złośliwym, bezczelnym, cynicznym, ale szlachetnym.
Potrafił na przykład zszokować stwierdzeniem: „Spartanie nie byli tacy głupi. Zabijanie niepełnosprawnych dzieci z ewolucyjnego punktu widzenia jest wręcz wskazane”, ale z drugiej strony, gdy jakaś fundacja prosiła go o wsparcie, nie odmawiał. Mówił, że opieka nad potomstwem to nic innego, jak samolubna opieka nad swoimi genami, ale gdy opowiadał o swoim wnuku Franku, to widać w nim było czystą miłość.
Nauka, która wciąga jak kryminał
Vetulani po powrocie do Polski został kierownikiem Zakładu Biochemii w Polskiej Akademii Nauk. Jego badania dalej dotyczyły mózgu, szczególnie depresji oraz pamięci. W 1983 roku, za badania nad działaniem elektrowstrząsów, dostał międzynarodową nagrodę Anna Monika (klasy drugiej – był jedynym Polakiem, który mógł się nią poszczycić).
Coraz częściej pojawiał się w mediach i jeździł po całej Polsce z wykładami na tematy związane z mózgiem. Jego prelekcje podczas „Tygodni Mózgu” były zawsze największym wydarzeniem – ludzie ustawiali się w kolejce na nie z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, bo było wiadomo, że nawet do głównej hali Collegium Maximum w Krakowie wejdzie tylko mała część chętnych. Nic dziwnego, że ludzie uwielbiali go słuchać – to facet, który z wielką pasją i humorem potrafił wyjaśniać najbardziej skomplikowane naukowe zagadnienia.
Zakończenie, mimo wszystko, szczęśliwe
Miał dystans. Jakby Jerzy Vetulani nie brał życia zbyt poważnie. Wiele razy słyszałam, jak żartował ze śmierci. Kpił, łamał tabu, ironizował. Więc tego, przez te pięć tygodni, kiedy profesor leżał w śpiączce, bałam się najbardziej: że się wybudzi, ale nigdy nie odzyska pełnej sprawności. „Rzecz w tym, żeby nie stać się zgnuśniałym staruszkiem, a cieszącym się życiem starcem” – mówił w ostatnim wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej”, zaledwie dwa tygodnie przed swoim wypadkiem.
Umarł u szczytu popularności, kiedy tysiące ludzi czekało na kolejne spotkania z nim. Tak długiego i ciekawego życia – i tak sensownej starości – możemy mu tylko pozazdrościć. Ale wolałabym, żeby jednak dał mi znać, jak mu jest w tych zaświatach.