Tragedia podczas surwiwalowego biegu
Gorący czerwcowy dzień w centrum Warszawy. Tłum młodych ludzi – głównie facetów – ubranych w jednakowe czarne koszulki chórem odlicza od dziesięciu do jednego. Potem „zero!!!”: skaczą do góry, a wybuch tuż za bramą startową wywołuje chmurę pomarańczowego dymu. Tak zaczął się Survival Race Warrior, sportowa zabawa z zastrzykiem adrenaliny, która przyciągnęła tysiące śmiałków. Prawdopodobnie żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak wiele ryzykuje.
Marzannę Wieczorek i jej trzy koleżanki z Bielska Podlaskiego na przyjazd do stolicy i start w biegu z przeszkodami namówili koledzy z klubu, gdzie wspólnie ćwiczyli z „kettlebell”. To modne przypominające hantle odważniki w kształcie tradycyjnego czajnika, za pomocą których można poprawiać kondycję i „rzeźbić” sylwetkę, wykonując wyszukane ewolucje. Marzanna – z zawodu pracownik biura obsługi klienta w średniej wielkości firmie – ćwiczyła razem z mężem. Prócz tego niemal codziennie biegała, a gdyby nie obowiązki rodzinne – jej córka niedawno urodziła własne dziecko, a nowo zbudowany dom wymagał wykończenia – pół życia poświęcałaby na sport. Niewielu zgadłoby, że niebawem skończy 49 lat, a kondycją mogłaby dorównać niejednej dwudziestolatce.
Marzanna pamięta, że kiedy wybiegły z pomarańczowej chmury, zobaczyły pierwszą przeszkodę, stos zużytych opon. „Łatwizna”. Potem rusztowanie z metalowych drabinek, które można było pokonać wdrapując się na szczyt lub sunąc do przodu w zwisie na rękach. Potem lasek i piach, gdy biegli wzdłuż Wisły. – Wtedy przyszły pierwsze myśli, że coś jest nie tak. Bardzo chciało nam się pić, ale nigdzie nie było punktów z wodą. Nie było też jasnego oznaczenia trasy, kilka razy zastanawiałyśmy się, w którą stronę biec. Przy niektórych przeszkodach stali ludzie organizatora i mówili, jak ją pokonać, przy innych nie: dopiero później dotarło do nas, że przez rozpostartą nad błotem siatkę przebiegłyśmy, zamiast się pod nią przeczołgać.
Potem wbiegły na warszawską Cytadelę i na trawiastym placu obok Bramy Straceń zobaczyły czarny foliowy tunel zakończony olbrzymią metalową konstrukcją. – Przebiegłyśmy obok, ale któryś z biegaczy krzyknął: „Do środka!”. Na końcu tunelu trzeba było się wspiąć na rusztowanie. Na górze podeszłyśmy do rampy i wtedy zrozumiałyśmy, o co chodzi: kolejni biegacze skakali z podestu na rozpostartą na dole czarną powietrzną poduszkę.
Dorota, koleżanka Marzanny: – Skoczyłyśmy przed nią, bo ona po prostu się bała, to była spora wysokość. Siedziała na platformie jakąś minutę i biła się z myślami. W końcu skoczyła.
Marzanna: – Skoczyłam i na tym moja pamięć się kończy.
Włączam film, o którego istnieniu Marzanna wie, ale choć minęło pół roku, wciąż nie ma odwagi go obejrzeć: – Dziewczyna w czerwonej chustce na głowie po wylądowaniu na wielkiej dmuchanej poduszce powoli przesuwa się w kierunku jej czarnej krawędzi. Jest już blisko, gdy z platformy na górze skacze jed- nocześnie dwóch rosłych mężczyzn. Jest za późno, by cokolwiek zrobić: ich upadek na poduszkę wybija do góry jak z katapulty lżejszą od każdego z nich Marzannę. Dziewczyna leci na wysokość kilku metrów i bezwładnie obraca się w powietrzu. Po chwili upada na trawę. Na głowę i górną część pleców, które w ułamku sekundy przyciska do ziemi ciężar tułowia i nóg. Ciało zgina się jak scyzoryk, słychać wrzask Doroty („O Boże, nie żyje!!”), która natychmiast podbiega do koleżanki. Do leżącej dziewczyny zbliża się też kamera, niedługo później Marzanna szepcze: „Duszę się, duszę się”, po chwili dodaje: „Nie czuję swoich nóg”.
„Biała czapka” bez przebicia
Obudziła się w szpitalu. Usłyszała, że mimo złamania kręgosłupa, rdzeń kręgowy nie został przerwany. Uraz był jednak tak silny, że większość bodźców nie ma szans przedostać się poniżej bioder.
Nikt nie powiedział, co Marzanna ma robić i jakie są szanse na powrót do sprawności; po operacji po prostu wypisano ją ze szpitala. Mąż odchodził od zmysłów, sytuację prócz siostrzenicy Marzanny starały się opanować jej koleżanki z treningów z „kettlebell” – wiedziały, że najważniejsze są pierwsze dni i miesiące. Niedługo później kobieta przeszła pierwsze badania w placówce w podwarszawskim Konstancinie, która jako jedna z dwóch w Europie używa eksperymentalnej, wymyślonej przez japońskiego naukowca, metody HAL. W skrócie: jeśli choć strzępy sygnałów docierają do nóg z mózgu przez uszkodzony rdzeń, jest szansa na ich wzmocnienie przy użyciu specjalnego „egzoszkieletu”. Przypominające pancerz robota urządzenie zakłada się na chorego, a jego własne sygnały wzmacniane komputerowo przez urządzenie przekazywane są do nóg, które... zaczynają chodzić. Dzięki terapii własny sygnał stopniowo wzmacnia się, powodując poprawę stanu pacjenta. Terapia ma jednak poważną wadę: to cena. Sześćdziesiąt sesji, które zalecono Marzannie, kosztuje... 170 tys. zł. Znów pomogli najbliżsi i koleżanki – dzięki nagłośnieniu akcji pomocy w internecie udało się zebrać nieco pieniędzy na start rehabilitacji.
Jednocześnie kobieta próbowała ustalić, kto według prawa odpowiada za jej nieszczęście – ona sama nie popełniła przecież podczas biegu żadnego błędu.
Pierwsze pismo trafiło do ubezpieczyciela zawodów, ale... nic nie dało. Firma odpowiedziała, że odszkodowania nie wypłaci, bo organizator zawodów uważa, że on także nie popełnił żadnego błędu. Skoro nikt do tej pory nie stwierdził jego winy, pieniędzy nie będzie, ewentualnie można próbować „ściągnąć” je z mężczyzn, którzy bezpośrednio spowodowali upadek, skacząc jednocześnie na poduszkę.
Tymczasem do prokuratury badającej sprawę wypadku z urzędu zaczęli się zgłaszać kolejni świadkowie, w większości niezwiązani z Marzanną Wieczorek. Wszyscy mówili o chaosie panującym w wielu momentach zawodów, większość nie wiedziała, jak pokonywać część przeszkód. Brakowało nie tylko służących informacją wolontariuszy, ale też choćby obrazkowych instrukcji objaśniających, co robić. Na feralnej nadmuchiwanej przeszkodzie o nazwie Cube, nie było nikogo, kto informowałby, kiedy kolejne osoby powinny skakać z podestu na poduszkę.
Wśród świadków pojawił się też jeden kluczowy: Adam, młody mężczyzna ze sporym doświadczeniem w pokonywaniu tego typu tras. Przed startem przymocował na głowie modną minikamerę. Gdy Marzanna skakała, był już na dole, czekając na dwóch kolegów, którzy chwilę później... skoczyli razem na poduszkę.
Bogusław Kowalski, biegły sądowy i ekspert do spraw BHP, po obejrzeniu nagrania nie ma wątpliwości, kto odpowiada za wypadek i dramat Marzanny Wieczorek: – Odpowiedzi nie trzeba szukać wyłącznie w momencie wypadku – wyjaśnia przewijając film do tyłu o kilkadziesiąt sekund. Marzanna siedzi jeszcze na górze, z rampy skaczą kolejne osoby. – O, niech pan spojrzy, ten w białej koszulce! – ekspert włącza pauzę. Wyraźnie widać jak zawodnicy, którzy nie zdążyli opuścić wielkiej poduszki, podskakują na jej krawędzi w wyniku skoków kolejnych biegaczy. – Reszta to czysta fizyka: w tym wypadku zawodnika wybiło zaledwie na jakieś dwadzieścia centymetrów, ale tylko dlatego, że kolejny uczestnik był niewiele cięższy. Drobną Marzannę „katapultowało” dwóch rosłych facetów. – Gdzie odpowiedzialność? – Według mnie po jego stronie – ekspert wskazuje mężczyznę w białej czapeczce, który na filmie cały czas stoi na rampie. To szef firmy organizującej bieg, w chwili wypadku osobiście kontrolował, co dzieje się na przeszkodzie Cube.
Na własne ryzyko?
Film dostarcza informacji, co robi organizator w ciągu kilku minut obserwacji kamery. Są momenty, gdy pochłonięty rozmową przez komórkę, nie kontroluje w żaden sposób, co robią zawodnicy. Są też chwile, kiedy próbuje coś bezładnie mówić do niektórych szykujących się do skoku biegaczy, ale bez wpływu na sytuację. „Biała czapeczka” nie używa żadnego narzędzia do zaprowadzenia porządku (np. gwizdka), w żaden sposób nie wyróżnia się też ubiorem (np. kamizelką odblaskową czy choćby napisem na koszulce). Kolejni uczestnicy skaczą na poduszkę