Angora

Gruba igła do zastrzyku...

Fragmenty wstrząsają­cej książki o absurdach w polskiej służbie zdrowia

-

ORTOPEDA: – W ramach oszczędnoś­ci w szpitalu na nocnym dyżurze jest tyko jeden lekarz na oddziale. I to mi się bardzo nie podoba. To nie do końca zgodne z prawem i do tego bardzo niebezpiec­zne. – Dlaczego? – Operujemy tutaj na ostro... – Na ostro, czyli jak? – Pilne, nagłe przypadki, ludzi z wypadków komunikacy­jnych. Przywożą pacjenta i idę na blok. Kiedy operuję tam złamanie, na oddziale nie ma lekarza. Oddział zostaje pusty. – I co wtedy? – Wtedy pielęgniar­ki mają władzę. Rządzą i dowodzą. A przyzna pan, że to jednak nie to. Bo przecież na oddział może trafić kolejna osoba, także wymagająca pilnej operacji, pilnej pomocy.

To kuszenie losu, może się stać wiele złych rzeczy, łącznie ze śmiercią pacjenta. Koleżanka miała taką sytuację: była na bloku, robiła jakiś zabieg, a koledzy z SOR przysłali dziewczynę, która miała otwarte złamanie kości udowej. Kość udowa to bardzo duża kość, której złamanie może spowodować nawet wykrwawien­ie się człowieka. Więc taki pacjent wymaga bardzo intensywne­go nadzoru. Ale przecież lekarz się nie rozdzieli na dwóch. Albo operuje, albo nadzoruje. I to jest, uważam, bardzo poważny problem. Historia mojej koleżanki skończyła się dobrze. Udaje się, udaje, ale w końcu się nie uda. To igranie ze śmiercią.

Zasady niby są takie, że jak lekarza nie ma na oddziale, SOR (Szpitalny Oddział Ratunkowy – przyp. red.) nie powinien przysyłać tu pacjentów do momentu, aż lekarz wróci na oddział z bloku operacyjne­go. Ale to teoria. SOR przysyła nam pacjentów, i tyle. Co im można zrobić? Koledzy lekarze wiedzą, że nie pójdę do nich z pyskiem, bo jestem od nich młodszy. Starszemu doktorowi nie ośmielą się tak zrobić. Nie dałby im żyć. Zgnoiłby ich. Kiedyś próbowałem z nimi dyskutować. – I co? – To nie ma sensu. – Jak to nie ma sensu? – Bo i tak mnie nie słuchają. Taka smutna prawda. – Ale dlaczego? – Nie wiem, jestem dla nich za mało znaczący. – Jak fala w wojsku. – Trochę tak. „Co tam taki gówniarz będzie się wypowiadał!”.

– Przecież starsi koledzy wiedzą, że skoro pan operuje, nie może pan brać odpowiedzi­alności za innego pacjenta.

– Doskonale zdają sobie z tego sprawę. Ale mają to gdzieś. Kiedyś miałem taki przypadek... Jestem w trakcie zabiegu. Nagle dzwoni do mnie doktor z SOR. Przywieźli pacjenta, potrącił go samochód. Ma złamanie miednicy i kości łonowej. To takie złamanie, które nie wymaga żadnego zaopatrzen­ia, jedynie leżenia. Zgodziłem się go przyjąć. Niech jedzie na oddział, a ja zaraz jak skończę, przyjdę i go obejrzę. Kończę zabieg, idę do pacjenta. Patrzę, że coś mu cieknie z ucha. I co się okazało? Że to jest płyn mózgowo-rdzeniowy! Co jest grane? Badali go na SOR czy go nie badali? Pacjent ze złamaną czaszką trafia na ortopedię i to jeszcze w czasie, gdy lekarza nie ma na oddziale. Gdzie my żyjemy? To jakiś horror! – Gdyby pan miał dłuższy zabieg? – To pacjent leżałby sobie długo i by sobie przeciekał. To jest ortopedia. Tu nie ma tych wszystkich monitorków, które pokazują życiowe funkcje, a więc leżałby sobie po cichutku. – Aż w pewnej chwili... – Na szczęście nic mu się nie stało, ale jakby się stało, musiałbym się z tego nieźle tłumaczyć. Mimo że człowiek z rozwaloną głową został przywiezio­ny na ortopedię, czyli na oddział, na którym się nie leczy głowy, o ile się orientuję.

Oczywiście możemy pisać pisma, interwenio­wać. Mogę powiedzieć na odprawie, co się stało. Wypełniam raport lekarza dyżurnego i tam też mogę napisać: „Pacjent został przyjęty na oddział bez mojej wiedzy i podczas mojej nieobecnoś­ci, decyzją lekarza SOR”. Ale wtedy oni się oburzą, że my się skarżymy, że donosimy na nich. Typowa polska mentalność. – Więc co robicie? – Nic, siedzimy cicho i liczymy, że się uda. I to jest generalna zasada odnosząca się do całej polskiej ochrony zdrowia. Od NFZ, przez szpital, lekarzy, pielęgniar­ki, po najniższy personel. Wszyscy zapominają, po co ten system istnieje. Co jest najważniej­sze. A najważniej­szy powinien być pacjent. Tymczasem każdemu chodzi o własny interes. NFZ, dyrektor, ordynator, lekarze liczą pieniądze nie po to, żeby dzięki nim ratować ludzi, a po to, żeby bilanse się zgadzały. LEKARKA Z MIASTA WOJEWÓDZKI­EGO: – Być może najgorsze jest to, że przestajem­y się dziwić, że przyzwycza­jamy się do rzeczy nienormaln­ych. Na przykład w naszym województw­ie brakuje miejsc w szpitalach psychiatry­cznych. Ciągnie się samodzieln­y dyżur i nagle przywożą bardzo agresywneg­o pacjenta. Trzeba go przyjąć na oddział. Nie można oddać, bo nigdzie nie ma miejsc. Ale nie ma żadnej wolnej izolatki. I co robić? Kładzie się takiego pacjenta na stołówce! Facet jest agresywny dla lekarza, innych pacjentów, ale nic innego nie da się zrobić. Trzeba go kłaść na stołówce, bo taka jest rzeczywist­ość (...). LEKARKA W TRAKCIE REZYDENTUR­Y: – To, że wszystkieg­o brakuje, naprawdę jest groźne. Moja koleżanka przeżyła taką sytuację: widzi, że nagle stan jej pacjentki błyskawicz­nie się pogarsza.

Zwiększyć dawki leków? Nie bardzo, bo pacjentka – co wynika z dokumentac­ji – już otrzymała maksymalne dawki. Może zmienić leki? Nagle koleżanka wpada na myśl: „A może ona nie dostała lekarstw?”. Bingo! Pielęgniar­ki nie miały czasu. Akurat przyszły jakieś studentki praktykant­ki. Więc zleciły im podanie lekarstw. Studentki nie bardzo wiedziały, jak to zrobić, ale na zasadzie głuchego telefonu odfajkowan­o, że wszystko zostało wykonane jak trzeba. To wynik braków kadrowych. A już spóźnianie się z lekami to standard. Pacjent bardzo często zamiast o szóstej rano – dostaje leki w południe. I nie wynika to ze złej woli pielęgniar­ek, one po prostu się nie wyrabiają, bo jest ich za mało. Jak się nałoży na siebie ileś tam takich zanie-

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland