Do nas ludzie przychodzą jak do lekarza
Marcin Kozieł, wybitny pianista-korepetytor
– Trudno powiedzieć, ilu nas jest. Z pewnością jest wielu genialnych, tylko że to krecia robota. Nas nie widać. Każdy uczy po swojemu. Każdy ma swój język i tempo. I swoje doświadczenie, bo nie ma do tego podręczników. Jest tylko instynkt i pasja, która w nas siedzi – mówi Marcin Kozieł, wybitny pianista-korepetytor. Mieszka i pracuje ze śpiewakami w Wiedniu, Nowosybirsku, Reykjaviku, Bydgoszczy, Lublinie, Salzburgu, Johannesburgu, Dubrowniku, Santiago de Compostela i wielu innych punktach świata.
Stylowe okulary, perfekcyjny wygląd z nutką fantazji, bez przypadkowego detalu. Konkretny uścisk dłoni. Niewielki dystans po krótkim czasie znika, można cieszyć się rozmową z pełnym radości i życzliwości dla świata człowiekiem. Tym emanuje Marcin Kozieł: pianista, organista, pedagog. Bardzo zapracowany pianista-korepetytor o międzynarodowej renomie. Tak, korepetytor, nie akompaniator, jak zwykło się ten niedoceniany zawód nazywać. I nie pracuje na drugim planie, z musu, bo mu się jako artyście powinęła noga. To wybór pianisty świadomego swego talentu i najwyższych umiejętności, który świetnie się czuje w pracy zespołowej, w pracy z kimś i dla kogoś. Nie potrzebuje centralnego miejsca na scenie i świateł tylko na siebie.
Nie jest to zajęcie, do którego lgną młodzi pianiści. – Naszą pracę mało kto widzi. Trzeba mieć dużo cierpliwości i wielki zmysł pedagogiczny jednocześnie. Musimy ważyć słowa, co kiedy powiedzieć, bo my „swoje” wiemy od początku, tylko że do nas ludzie przychodzą jak do lekarza. Chcą tabletki typu: jak mam śpiewać, co mam śpiewać, jak wystąpić za tydzień na scenie. A my jesteśmy po to, żeby dać im jak najwięcej z nas samych, naszej energii, naszych umiejętności, żeby na tej scenie pokazali się jak najlepiej. Nigdy nie mamy prawa odbierać im tej szansy. Jesteśmy po to, żeby im dać tak zwanego kopa – mówi Marcin Kozieł. Uważa, że podejście do jego profesji powoli się zmienia. – Zazwyczaj było tak, że jesteś złym pianistą albo potknąłeś się jako solista, to będziesz tak zwanym akompaniatorem. No, to jesteś tym „akompaniatorem”, grasz trochę za karę, z rosnącym poczuciem, że jesteś gorszy. A to nieprawda. To jest specjalizacja. Tak jak na sali operacyjnej, gdzie jest chirurg i anestezjolog. My jesteśmy jak anestezjolodzy. Chirurg zbiera pochwały, dostaje te wszystkie butelki i kwiatki, ale bez anestezjologa „leży”.
Studiował w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zawsze miał coś do roboty. – Od trzynastego roku życia pracuję piątek czy świątek – przyznaje. W pewnym momencie poczuł, że znalazł się na rozstaju: zrobiło mu się za dobrze, ciepło, bezpiecznie. – Zwalniać tempo życia w wieku 28 lat to trochę za wcześnie. Przyjaciółka, śpiewaczka z Wrocławia, studiowała w Wiedniu. Powiedziała mi: „Słuchaj, jest tu profesor od śpiewu, od pieśni, od korepetycji. Pojedź i pokaż mu się”. Pojechałem, po pół roku zdałem egzaminy wstępne, już jako stary byk. Zrobiłem tam studia, a że było mi nudno, zrobiłem kolejne studia, bo na uniwersytecie była korepetycja pieśni, a w konserwatorium studia operowe. Było ciężko. Przyjeżdżasz, no i nie ma mamy, nie masz znajomych, nie możesz zadzwonić do nikogo, a jak zadzwonisz, to się umówisz może za dwa tygodnie – wspomina. Na początek angielski wystarczył, profesorowie Marcina byli Amerykanami. – To cudowne, ponieważ nagle okazało się, że jako student mogłem wejść do Staatsoper, bo moja profesorka tam pracowała. Brała nas na tak zwane ansamblówki, gdzie prawdziwi artyści siedzą w prawdziwym teatrze, a ona gra, daje im porady. To było lepsze niż cokolwiek innego – wspomina. W pewnym momencie stwierdził, że jeśli chce pracować z ludźmi stąd, z Austrii, to rozmowa po angielsku nie jest „tym” połączeniem: – W myśl przysłowia: „Jeśli wejdziesz między wrony, to kracz jak i one”, zacząłem się uczyć niemieckiego.
Marcin Kozieł związany jest w Wiedniu m.in. z Theater an der Wien i Kammeroper. – To jest teatr stagione, czyli pracuje się od projektu do projektu i nie ma stałego zespołu. Śpiewacy są wynajmowani na cztery, pięć tygodni prób poza teatrem, a ostatni etap dzieje się już na scenie głównej w teatrze. I dajesz wszystko z siebie przez te pięć tygodni życia, wszystko się dzieje tam, jesteśmy razem i wszyscy się kochają. Cza- sem manedżer projektu widzi, że nie ma sklepu albo jest krótka przerwa, i gotuje nam wszystkim gar spaghetti – opowiada ceniony polski pianista. W lutym tego roku spotkał się na I Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. A. Campi w Lublinie z koleżanką po fachu, dr Justyną Skoczek z wrocławskiej AM. On przyleciał z Nowosybirska, ona z wielotygodniowych prób i na zmianę pracowali z młodymi śpiewakami z całego świata. – Jedzenie na próbach to moje ulubione zajęcie, to zawsze działa jak z tymi rybami i chlebem w Biblii wszyscy zaczynają coś znosić i robi się wspólnota. Ta wspólnota jest piękna – mówi Justyna Skoczek, również wzięta pianistka-korepetytorka, pedagog, wulkan dobrej energii. Pracuje także na zasadzie stagione, nie jest już nigdzie na etacie. – Kiedy się dowiedzieliśmy, że się spotkamy, cieszyliśmy się jak dzicy! – Justyna i Marcin przypominają szczęśliwe dzieciaki, świetnych kumpli, a nie poważnych pianistów, pedagogów, od których zależą wielkie operowe produkcje, a czasem i losy śpiewaków.
– To niesamowite, jak muzyka wpływa na człowieka: Rossini powoduje permanentny uśmiech na twarzy i choćby z najdłuższej, mozolnej próby wychodzę uśmiechnięty – Kozieł opiekuje się teraz w Wiedniu przygotowaniem Kopciuszka Rossiniego. Na Uniwersytecie Muzycznym wystawiana będzie wkrótce Maria Stuart Donizettiego także pod jego opieką muzyczną. – To dość duże przedsięwzięcie dla młodych śpiewaków. Wymaga dobrej kondycji i rozłożenia sił, szczególnie w ostatniej fazie prób całej opery – wyjaśnia. W Theater an der Wien ma pod opieką zespół młodych śpiewaków w tzw. Junges Ensemble, wybranych spośród setek adeptów wokalistyki z całego świata, chcących zmierzyć się z prawdziwą sceną. Kontrakt trwa dwa lata. – Mam przyjemność od paru sezonów przygotowywać, współtworzyć i grać ich własne recitale, tzw. Potraitkonzerten. Ostatnio Dunka Frederikke Kampmann zaśpiewała dla niej napisany, niezwykle wymagający cykl młodego duńskiego kompozytora Benjamina de Murashkina – opowiada z pasją Kozieł pedagog. To on zagrał światową prapremierę tego cyklu w obecności kompozytora na recitalu w Wiedniu. Teraz nie może się doczekać prób do koncertu kolumbijskiego tenora Juliana Henao, który zaprezentuje tanga i ludowe pieśni południowoamerykańskie. Zajęcia i zainteresowania Marcina Kozieła nie dają się zaszufladkować.
– Wiem, czemu wybrałem taki zawód. Jestem człowiekiem społecznym i lubię ludzi. Nie wyobrażam sobie, jakbym biedny siedział na scenie za tym potężnym czarnym rumakiem, który czasem nie chce dać się osiodłać, tak jak bym chciał. Uważam, że to obopólna radość, bo mnie cieszy to, że ktoś występuje, że jest ze mną na scenie, nie czuję się tam sam iz tej radości robię wszystko, żeby ten, kto stoi przede mną, nie czuł się w żadnej sekundzie opuszczony przeze mnie – podsumowuje Marcin Kozieł. Dr Justyna Skoczek dodaje: – I radość jest dwa razy większa.
Marcin Kozieł będzie gościł w Polsce częściej, niż mu się zdaje. Chcą go w Krakowie i Poznaniu. W Bydgoszczy poprowadził kursy mistrzowskie, kolejne już zaplanowane. – Po raz pierwszy będę mieć ten wielki zaszczyt poprowadzić jeden z nich z legendą pedagogiki wokalnej Margreet Honig w Europejskim Centrum Muzyki Pendereckiego w Lusławicach – wyznaje.
Rzadko spotyka się tak szczęśliwego człowieka.