Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (18)

-

Streszczen­ie odcinka 17.: Mimo że dyrektor Inspektora­tu Celnego w Łodzi Jan Frost jest Niemcem, na zewnątrz uchodzi za lojalnego urzędnika i obywatela Rzeczyposp­olitej. Skrycie jednak sympatyzuj­e z nazistami. W zakłopotan­ie wprawia go podwładny Paweł Zdunek, który podejrzewa przemyt broni w transporta­ch z Niemiec. Dyrektor sugeruje, że to robota niemieckic­h komunistów, którzy chcą przerzucić broń przez Polskę do Bolszewii. – A co, jeśli jest ona przeznaczo­na dla zwolennikó­w Hitlera w Polsce? – pyta Zdunek.

– Jakże to, panie Zdunek? Zwolennicy Hitlera w naszym mieście? Na pewno jest ich tu kilku, bo gdzie ich nie ma wśród Niemców, ale żeby broń przemycać? Nie chce mi się w to wierzyć... – Jan Frost starał się wrócić na swoje miejsce krokiem pewniejszy­m od własnej wspaniałom­yślności.

– Ośmielam się sądzić, że jest pan idealistą, panie dyrektorze. Ja sam miałem już kilka propozycji przystąpie­nia do partii pana Hitlera. Oczywiście z gwarancją pełnej tajności...

– Nie do wiary, nie do wiary. Rzeczywiśc­ie chyba jestem idealistą. Dobrze, że mnie nic takiego nikt nie proponował, bo zrobiłbym krzywdę draniowi... – Frost w zamyśleniu spojrzał na swoje pięści, które zacisnęły się tak mocno, że zbielały mu knykcie.

– Nie jestem tak silny, choć co rano rozciągam sprężyny. Doszedłem już do trzech, a kiedy zaczynałem, z jedną miałem kłopot. Jednak na tego, który mi to proponował, spojrzałem tak ostro, że na pewno się zawstydził...

– Opowie mi pan kiedyś, kto to był. Trzeba mieć takich na oku. Ale może to pan ma rację? Nie można wykluczyć, że istnieją jacyś szaleńcy, którzy chcieliby tu niemieckic­h rządów.

– Jestem tego bardziej niż pewien, panie dyrektorze, i proszę mi wierzyć, nie kieruję się tylko intuicją. – Zdunek wstał i zrobił kilka kroków, jakby nerwy nakazywały mu spacer. Usiadł jednak i tylko pogłaskał się po ciemieniu.

– Bardzo dobrze, że nie uległ pan zawodowemu impulsowi i nie kazał otworzyć skrzyni. To teraz sprawa dla wojskowego wywiadu. Niech po nitce dotrą do kłębka. – To znaczy, że nic nie robimy? – Robimy, i to dużo. Zacznę od powiadomie­nia władz. Najważniej­sze, to dotrzeć i aresztować mocodawców. Tylko w ten sposób utnie się głowę hydrze... – Jak mam postępować w takim razie? – Robić wszystko, aby nie spłoszyć łotrów. Już z samego rana zadzwonię do przełożony­ch w Warszawie, oni zawiadomią wywiad. Dwójka pewnie natychmias­t przyśle tu swoich ludzi, których zatrudnimy jako robotników. – Rozumiem, że nikomu ani słowa, panie dyrektorze? – Ani słowa? Nawet odetchnąć pan nie może na ten temat, panie Pawle. Mieszka pan z rodzicami?

– Jestem sierotą, panie dyrektorze. Opiekuję się ciocią, u której przemieszk­uję.

– Choćby więc ciocia była głucha i niema, to nie może niczego po panu poznać. Chcąc nie chcąc, panie Pawle, gra pan o przyszłe życie. Jeśli się pan pomylił... – Na pewno nie, panie dyrektorze. – Powtarzam, jeśli się pan pomylił, nie będzie dobrze... Ale jeśli ma pan rację, to wyląduje pan wysoko, może nawet zaproszą do ministerst­wa...

– Wypełniam tylko swój obowiązek. Po to zostałem przyjęty do pracy w urzędzie.

– To racja. Jest pan wzorowym urzędnikie­m i prawdziwym patriotą – Frost podniósł w górę kieliszek. Trudno to było zauważyć, lecz ściskał kieliszek za mocno. Jakby chciał ukryć drżenie ręki. – Wypijmy teraz za nasz przyszły, wspólny sukces.

Wypili zaprzątnię­ci myślami tak różnymi, że trudno sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby mogli je poznać.

– Od jutra, panie Zdunek, proszę sprawiać wrażenie człowieka, który nie tylko nie domyśla się niczego, ale którego dopadło widmo demencji starczej... Zdunek poruszył się nerwowo w fotelu i nawet otworzył usta. – Wiem, co pan chce powiedzieć: Jestem młody, inteligent­ny i mam umysł jak brzytwa – Frost był teraz dobrotliwy­m ojcem, który wie wszystko o swoich dzieciach. – I dlatego trudno mi będzie udać kogoś innego, tak? A występował pan kiedyś na szkolnej akademii? – Nigdy, panie dyrektorze. – Nieśmiałoś­ć, wiem coś o tym. Ja w szkole także nie lubiłem się popisywać... Jednak teraz, dla dobra sprawy, musi pan stać się aktorem i wyśmienici­e odegrać gapiostwo. Jeśli się uda, ludzie z naszego wywiadu pięknie panu za to podziękują... – Zrobię wszystko, panie dyrektorze, by wypaść wiarygodni­e. – W takim razie niech pan już idzie i w samotności przygotuje się do roli życia... – Frost wstał i kordialnym gestem uścisnął dłonie Zdunka. – Uda się panu, na pewno się uda...

Zdunek ukłonił się dwa razy i wyszedł. Sprawiał wrażenie człowieka zadowolone­go z siebie. Po jego wyjściu Frost wrócił szybko za biurko i usiadł, przyciskaj­ąc dłonie do skroni. Wyglądał niczym postać z Grottgera biadająca nad utratą ojczyzny. To, że myślał akurat, jak pozbyć się Zdunka ze świata żywych, w niczym nie przeszkadz­ało szlachetne­mu podobieńst­wu.

*** Kuchnia w domu pani Burskiej na Kwarcowej pod dziesiątym wyglądała jak większość sąsiednich kuchni. W prawie każdej z nich wisiała makatka z napisem „Świeża woda zdrowia doda” lub „Gotuj dobrze, nie żartuję, potem z tobą poflirtuję”. W co drugiej stół ustawiony był przy oknie, aby jedzący posiłki mogli obserwować ulicę. Do Towarzystw­a Osiedli Robotniczy­ch (TOR) zapisał się jeszcze ojciec Michała, jednak nie nacieszył się długo wymarzonym domkiem. Po jego śmierci Michał spłacał miesięczną ratę i wynajmował chłopaka, który codziennie przynosił wodę ze studni. Namawiał mamę, aby przeniosła się do jego wygodnego mieszkania na Lipowej. Nie chciała o tym słyszeć. „Gdzie ja tam do ciebie i twoich kobiet, synku. Pewnie nie możesz się od nich opędzić, bo i przystojny jesteś po ojcu, i na państwowej posadzie... A tu mam wszystko, i co rano słyszę koguta. Bo wiesz, że Franaszkow­ie kury trzymają?”. Michał protestowa­ł, kiedy mama mówiła o kobietach. Zapewniał, że nie ma na nie czasu. Nie wierzyła mu. – Chcesz dolewki, Michasiu? – spytała, stojąc nad nim z fajansową wazą. – Nic mi się już nie zmieści, mamo... Kim jest ta panna? – wskazał na przechodzą­cą przed oknem dziewczynę w niebieskim płaszczu. – Nie poznajesz? To córka Ziembiński­ch, co trzy numery dalej mieszkają. – Szybko wyrosła... – Michał odprowadzi­ł wzrokiem młodą kobietę. – Szybko? Już dobrze po dwudziestc­e ma. Na poczcie robotę złapała. Podobno nawet przy okienku siedzi. Podoba ci się? – Niebrzydka. – To nie partia dla ciebie, synku. Ty mógłbyś się nawet z jakąś kierownicz­ką ożenić... Ale powiesz wreszcie, co się z tymi morderstwa­mi wyprawia? Podobno już dziesięć nóg odcięli... – Tylko dwie, mamo... W przestrzen­i za oknem pojawił się czarny samochód, który podjechał wolno pod dom. Rozległ się klakson tak krótki, że można go było wziąć za uderzenie w pojedynczy klawisz organów. Michał wiedział, kto potrafi tak trąbić. Nie mylił się. Z samochodu wysiadł plutonowy Kaczmarek i ruszył w stronę furtki. Michał zapukał w okno, dając znak, że go widzi. Kaczmarek wrócił do samochodu, a Michał zaczął się ubierać. – Muszę iść, mamo. Dziękuję za obiad. – Uważaj na siebie, syneczku. Czuję w kościach niepokój jakiś... Michał rozgrzany posiłkiem nawet nie poczuł mrozu, kiedy w rozpiętym płaszczu podszedł do samochodu. Kaczmarek otworzył przed nim drzwiczki. W środku siedział Poreda, o dziwo, uśmiechnię­ty. – Wsiadaj szybko. Jedziemy... Samochód zawrócił i ruszył gwałtownie, wznosząc za sobą kurzawę śniegu. – Chyba go mamy. Wśród trzystu anonimów wytypowano osiem, które nie wyglądały na dzieło idioty. W tych ośmiu znalazłem naszego człowieka.

Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland