Wiktor Osiatyński
– Chciałem porozmawiać z panem Tomaszem Łubieńskim, który jest historykiem, pisarzem, poetą, dramaturgiem, autorem książek „Bić się czy nie bić”, o historii i o użytkach z historii, ale on powiedział, że to może kiedy indziej. Teraz chciałby porozmawiać ze mną o zdrowiu. Zapytałem, czy to ze względu na moją chorobę, on powiedział: nie, to raczej ze względu na moją, więc będziecie Państwo świadkami dla mnie jeszcze niezbyt wiadomej w szczegółach rozmowy dwóch ludzi chorych o chorobie i o tym, jak ona wpływa na światopogląd, świadomość, poczucie czasu, poczucie istnienia.
– Jestem chory od paru lat. Moja choroba ma charakter neurologiczny, jest nieuleczalna i polega na tym, że mam kłopoty z chodzeniem, równowagą, życiem codziennym, z poruszaniem się po domu. No i tak to wygląda... Kiedyś uprawiałem sport podobnie jak Wiktor i dla mnie w tej chwili jest to radykalna zmiana życia, uzależnienie się od innych ludzi. Próbuję w tym znaleźć jakiś sens, jakąś emocję. – Choroba nazywa się...? – Zespół Hakima. To jest rodzaj parkinsona. Bez trzęsienia się, ale z zakłóceniem równowagi. Wybór jest taki: albo pamięć i władze intelektualne, albo motoryka. I właśnie to w moim wypadku nastąpiło.
– To się zaczęło pięć czy sześć lat temu, gdy byliśmy razem w Świeradowie na nartach. Zjechałeś z trasy, upadłeś i nie bardzo mogłeś wstać, chociaż zazwyczaj wstawałeś łatwo. Byłeś nawet zdezorientowany. Czy pamiętasz to? Bo dla mnie to był taki pierwszy moment, w którym widziałem, że coś może się z tobą dziać.
– Tak, tak. To był bieg narciarski. Ja przewracałem się, syn mnie podnosił, potem znowu upadałem i tak dalej. Nie zdawałem sobie sprawy, że to nie jest przypadek, tylko to jest już jakiś proces, który zapewne trwa od jakiegoś czasu. – Ile miałeś lat? – 73. Próbuję w tym odnaleźć jakąś emocję, taką radość, paradoksalnie radość życia; polega to na tym, że każdy dzień, każde wstanie, każde poruszanie się po domu jest emocją. Jest trudne, grozi upadkami, które już są w tej chwili bardzo dla mnie niebezpieczne i jeżeli jakoś sobie daję radę, to się cieszę. Krótko mówiąc, niewiele mi w tej chwili potrzeba do szczęścia. Kiedyś byłem alpinistą, więc potrzebne mi były Alpy, Kaukaz, po to żeby cieszyć się życiem, teraz zupełnie mi wystarczy jakiś pagórek w Lasku Bielańskim i trzecie piętro. To jest taka radość podobnie jak kiedyś puszcze, lodowce itd. Teraz drzewo za oknem, gdzie jest mnóstwo ptaków; mogę bez końca patrzeć się na to drzewo i też mi się wydaje piękne. To jest próba ocalenia radości życia.
– Może nie ocalenia, ale może coś takiego, że potencjał radości życia jest w nas i my możemy myśleniem, które nazywam za „Anonimowymi Alkoholikami”, robaczywym albo chorym, albo fałszywym, zepsuć i zabić w sobie tę radość, widzieć tylko to, co jest złego wokół nas. Zwłaszcza jak oglądamy dużo telewizji i wiadomości telewizyjnych, ale też może ta radość życia i potencjał radości jest w nas i znajdujemy to na miarę naszych możliwości, albo w Alpach czy na lodowcu, albo w oknie, gdzie patrzymy na drzewo i oglądamy ptaki. Ta radość jest tym, na co nas stać, czy na co możemy sobie pozwolić. Czy nie jest trochę tak?
– No tak. Z tym tylko, że trzeba w sobie to znaleźć. Mnie się