Siedem dni w pociągu Rosja
Tyle czasu trzeba spędzić w kolejowym wagonie, jadąc koleją transsyberyjską z Moskwy do Władywostoku. Po kilku miesiącach przygotowań, wybraniu miejsc, które musimy zobaczyć, po załatwieniu tony papierów pojawiamy się na Dworcu Jarosławskim w Moskwie. Tu zaczyna się słynna magistrala. Bilety kupiliśmy już w Polsce. Można to bez kłopotu zrobić za pośrednictwem strony internetowej rosyjskich kolei – rzd.ru.
Odjazd o godzinie 0.35. Na wielgachnej tablicy wyświetla się nazwa naszego pociągu. Ma numer 044 i marszrutę: Moskwa – Chabarowsk. W ogonku czekamy aż prowadnica otworzy drzwi i wpuści nas do środka. Ale najpierw kontrola paszportów i dopiero wsiadamy. Szukamy miejsc, a pociąg... rusza! Jedziemy! To się naprawdę dzieje! Plecaki pakujemy do skrzyń pod siedzeniami. Nasza czwarta współpasażerska zerka na nas niepewnie. Ale jej się trafiło. Jacyś ludzie innostrancy z nią jadą.
Pojawia się prowadnica z białym worem i rozdaje komplety pościeli. Zapakowana w foliowe woreczki jest czyściutka, wyprasowana i jeszcze ciepła! Czas szykować się do snu. Przy drzwiach do „łazienki” ustawia się kolejka. Ludzie chcą się choć trochę opłukać.
Około drugiej w nocy wreszcie i ja wchodzę do środka i zaczy- nam pokaz akrobatyki sportowej. Pomieszczenie 1x1. Stalowy sedes, w rogu malutka umywalka. Odkręcam kran i próbuję umyć stopy spragnione wody po całodziennym bieganiu po Moskwie. Pociągiem buja wte i wewte, ale w końcu udaje mi się umyć lewą nogę. Potem prawą. Jeszcze rączki, buzia, ząbki i mogę śmiało powiedzieć, że wziąłem prysznic. Wychodzę, trzaskając drzwiami, bo inaczej nie da się ich domknąć, a potem stąpam cichutko, bo wagon już śpi. Wyciągam się na koi, mając nad sobą Ewelinę. Po drugiej stronie składanego stolika śpi Agnieszka. Jest wygodnie, a o tej porze już chłodno. Przez okno dociera do mnie lekki powiew świeżego powietrza. Uzmysławiam sobie po raz kolejny, że naprawdę to robimy. Jedziemy słynną koleją do Władywostoku! Przed nami jednak kilka przystanków. Pierwszy za cztery doby w Irkucku.
Z samego rana
pierwszy raz udaję się po wodę do sławnego baniaka. Chociaż pociąg jest elektryczny, to wodę ogrzewa się węglem! Odkręcam kranik i zalewam herbatę. Tak, teraz trzeba wrócić. Niosę kubek wrzątku, uważając, żeby nie wylać komuś na plecy. Dziewczyny robią kawę. Jedziemy. Za oknami równiny – aż po horyzont i nieskończone morze brzóz. Czasami pojawia się wioseczka. Drewniane domki, gruntowe drogi. Podwóreczka ogrodzone krzywymi płotami ze sztachet.
Pojawia się prowadnica z mopem, więc grzecznie unosimy nóżki do góry. Co jakiś czas pani zabiera śmieci i choć wagon z pewnością pamięta czasy Gorbaczowa, to jest w nim czysto. Tylko szyba z zewnątrz brudna i na którejś stacji udaje nam się ją umyć do połowy. Wyżej z peronu nie sięgniemy. Stojący obok policjanci spoglądają na nas dziwnie.
Zerkamy na mapę w smartfonie. Przez noc i pół dnia pociąg przebył odległość mniej więcej równą półtorej długości Polski. Jedziemy na północny wschód, kierując się do miasta Kirow. Tam będzie dłuższy postój, można więc będzie wyjść na spacerniak. W wagonie robi się nieco luźniej, bo po drodze wysiadło sporo osób. Mamy nadzieję, że nikt szybko nie zajmie wolnych miejsc, chociaż Kirow to duże miasto i pewnie wagon znów się zapełni.
Wykrakałem. Na dworcu tłum. Obserwujemy, czy przypadkiem zbyt dużo ludzi nie wsiądzie do naszego wagonu. Okazuje się, że wsiądzie. Ba, będziemy cieszyć się towarzystwem słynnych zielonych ludzików, bo do środka wchodzą żołnierze z poboru. Na peronie zamieszanie. Ostatnie uściski, pocałunki i poklepywania. Do wagonu wsiadło ich chyba ze trzydziestu. Młode chłopaczki prosto z domu wyciągnięte. Strach w oczach i smutek na twarzy. Zielone mundurki, buty na połysk i zapach potu.
Wchodzimy do środka i widzimy, że nie mamy gdzie usiąść. Pociąg rusza, kilku chłopaków macha przez okno na pożegnanie, a my stoimy, nie wiedząc co robić. No, wreszcie chłopaki zajmują miejsca. Jedni swoje, inni nasze. Siadamy obok jak sardynki w puszce i gapimy się na siebie. Zapada cisza, ale w końcu pytam, dokąd jadą. Do Jekaterynburga! Cudownie! W Jekaterynburgu będziemy jutro przed południem. Mamy tak z nimi siedzieć przez całą dobę? Ciasno trochę i gorąco. Na szczęście przyszedł kapral i pogonił zagubione towarzystwo na swoje miejsca. Zostało trzech. Jeden będzie spał na górze, a dwóch po bokach. Wszyscy mają torby z napisem „Armia Rosiji”. W środku nowiusieńka bielizna i posortowany przydział jedzenia. Ogolone wojsko jedzie do jednostki. I – to trzeba przyznać – jedzie cichutko. Okazuje się miłym towarzystwem. Niektórzy rozmawiają. Inni siedzą bez słowa, jakby sparaliżowani strachem przed tym, co jutro, pojutrze... Widać ten strach w ich oczach. W końcu fala w rosyjskiej armii ma się w najlepsze.
Nazajutrz żołnierze szykują się do wyjścia. Jeden zostawia nam nieco jedzenia. Dostajemy dwa kurczaki z sosem, wielką pakę z ciachami, sardynki w oleju i ogórki.
Jekaterynburg. Zielone ludziki rządkiem opuszczają wagon. Czapeczka na głowie, torba w ręku i dusza na ramieniu. Parę sekund i już ich nie ma. Ustawiają się przed wagonem w dwuszeregu i odmaszerowują ku przeznaczeniu.
Na peronie awantura.
Do wagonu (naszego!) chciał wsiąść facet ledwo trzymający się na nogach. Prowadnica wybiła mu to z głowy. Niestety, jego koledzy dalej pchają się do środka. Są w nieco lepszym stanie, bo stoją prosto. Podają grzecznie dokumenty, a prowadnica zerka na nich krzywo i nie mając wyjścia, wpuszcza do środka. Jeszcze chwilę łudzimy się, że nie usiądą koło nas, że przecież tyle miejsc w wagonie, może inne wykupili... Nadzieja matką głupich. Wchodzimy i my, bo już czas odjazdu. Przy boksie uśmiecha się do nas bezzębnym uśmiechem jeden z nich i pokazuje, że chciałby położyć swoje rzeczy na półce nad Agnieszką. Dwaj następni zajmują boczne miejsca, a po chwili, nikogo nie pytając, dosiadają się do nas jeszcze trzej i postanawiają zjeść obiad zabawiając nas przy okazji rozmową po rosyjsku. Samogon polewają z pięciolitrowej bańki opróżnionej już niemal do dna. Panowie zagryzają domowymi specjałami. Wcinają cebulę, szczypiorek, kiełbasę i czosnek pod każdą postacią, w tym w formie tajemniczej zielonej pasty zamkniętej w pudełeczku. Po otwarciu wszystkie wcześniejsze zapachy wydają nam się rozkoszą. Tęsknimy za żołnierzami! Kolega bezzębnego pokazuje nam dokumenty i twierdzi, że jego nieżyjący już wujek to słynny Siergiej Korolow – twórca rakiet Sojuz. Nazwisko niby się zgadza. Jadą do pracy na Daleki Wschód, więc zostają z nami do końca. Podobno zupełnie niedawno budowali nowy