Wyspa ognia i lodu
rosyjski kosmodrom – Wostocznyj. Chyba to prawda, bo sporo wiedzą. Opowiadają nam o jego położeniu i przygodach z tygrysami amurskimi, które zaglądały na budowę. Podobno Agnieszka jest piękna jak one, dlatego Korolow chce ją za żonę. Mówimy, że to moja siostra, więc daje spokój. Z podobnych powodów Ewelina na chwilę zostaje moją żoną...
(...) Czas na obiad. Dzisiaj kabanosy i świeżutkie ogórki. Pycha. Dojeżdżamy do Tiumeni, jednego z pierwszych większych miast na Syberii. Za nami 2138 km. Pociąg stoi pół godziny, a my wykorzystujemy każdą minutę na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Wiatr osusza przepocone ubrania, ale po wejściu do pociągu w kilka minut znów jesteśmy mokrzy.
Ewelina koło ubikacji, gdzie usiąść można na półeczce, pod którą kryją się kosze na śmieci, ładuje telefon i spotyka nastolatkę, z którą dogaduje się po francusku. Niebawem dziewczyna pojawia się w naszym boksie razem z młodszą siostrą, pytając, czy mogą sobie z nami pogadać. Sama mówi zupełnie nieźle po angielsku, więc dziewczyny opowiadają im o Polsce. One o sobie i o Rosji. Jadą do dziadków do Czyty. Przechodzący obok Korolow mruczy z pogardą coś o Polaczkach... Zderzenie różnych światów – dwójki młodych, mądrych i ciekawych świata dziewczyn z grupą prostych robotników.
Idziemy wieczorem na zimne piwo do restauracyjnego. Wystrój zwala z nóg i przypomina salę wiejską z lat 70. Stoliki z płyty wiórowej zakończone metalową listwą, siedzenia obite brązową dermą i stojąca na jednym ze stolików dyskotekowa kula rzucająca na ściany i sufit kolorowe światełka. Ale jest klimatyzacja! I zimne piwo! Nie jestem fanem tego trunku, ale schłodzone Bałtyckoje jest po prostu genialne! Tymczasem w naszym boksie chłopaki wyprawili kolację. Zauważamy, że w torbach wiozą tylko zapasy jedzenia. Prowadnica też już nie może zdzierżyć zapachu naszych towariszczi, bo grozi, że jeśli nie rozejdą się do siebie, wezwie kierownika pociągu i panowie zostaną na najbliższej stacji wysadzeni. W duchu bijemy jej brawo. Męczymy się z naszymi towarzyszami jeszcze półtorej doby, ale wreszcie nadchodzi czas, że musimy się z nimi pożegnać. Za kilka godzin nasz pierwszy przystanek: Irkuck.
Po tygodniowym pobycie nad Bajkałem pakujemy się znowu do pociągu. Najpierw robimy krótki, bo 450-kilometrowy skok do Ułan Ude, a potem ruszamy do Władywostoku. Na dworcu zastanawiamy się, kto tym razem się do nas dosiądzie? Poprzednio brakowało tylko faceta z harmoszką... Wagon wygląda na nieco nowszy. Towarzystwo normalne, tzn. zwy- kli ludzie, rodziny z dziećmi. Żadnej kompanii wojska, cisza. Nuda, panie, nuda... W środku nawet chłodniej nieco, bo za oknami chmury i ciut niższa temperatura. Znów dostajemy czyściutką pościel i po śniadaniu idziemy spać, bo na skutek wczesnej pobudki oczy kleją się do snu.
Wagon puka, stuka
i trzeszczy tak jak poprzednio, ale jakoś nam to nie przeszkadza. Trafiliśmy tu jednak wreszcie na słynny mechanizm, który sprawia, że woda leci tylko wtedy, gdy wciska się i trzyma palcem specjalne ustrojstwo wystające z kranu. W środku jest sprężyna, więc gdy się ją puści, woda znów przestaje lecieć. Stoję na jednej nodze, ręką trzymam się poręczy, bo buja, drugą podtrzymuję dzyndzel od wody... Którą ręką mam umyć nogę? Ot, wymyślili urządzenie. Wiem, że chodzi o oszczędzanie wody, ale sprawy to nie ułatwia.
Pojawia się prowadnica w roboczym fartuszku rodem z lat 60. Brakuje tylko beretu z antenką i pecika w ustach. W poprzednim pociągu dziewczyny wyglądały jakoś... nowocześniej i miały ze sobą współczesny sprzęt do pracy – choćby mopa. Tu katastrofa. Pani niesie ocynkowane wiadro i starą szmatę. Do tego wynalazek na drewnia- nym kołku – taką łapkę chwytaczkę, co tę szmatę trzyma. Dziewczyna myje tym podłogę, tak jakby nigdy w domu nie sprzątała. Mamy ochotę wstać i pokazać jej, jak się trzyma ten kołek. Szmata wygląda tak, jakby jeździła w tym pociągu jeszcze za Breżniewa, toteż tu i ówdzie pozostają kłaczki kurzu. Ale generalnie jest czysto i nie ma co się czepiać. Pani odchodzi do boksu obok, a my możemy już usiąść normalnie. Z nogami do góry siedzą teraz nasi sąsiedzi. I tak po kolei...
Do Władywostoku coraz bliżej. W Chabarowsku przekraczamy gigantyczny Amur i pociąg skręca na południe. Naszym organizmom czas już całkiem się przestawił i, co bardzo nam się podoba, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Zaczął być w pewnym sensie nieistotny! Normalnie cieszylibyśmy się z weekendu, a potem martwili, że zaraz znowu poniedziałek, a teraz nie wiemy nawet, jaki jest dzień tygodnia i musimy to sprawdzić w telefonie. To naprawdę miło – nie musieć liczyć się z czasem. Dojeżdżamy do celu po trzech dniach. Pociąg pomalutku, punktualnie zatrzymuje się na stacji. Wysiadamy przy słupku z napisem 9288, a właśnie tyle kilometrów liczy szlak od Moskwy.
Islandia pozostaje w polskiej świadomości jako wyspa na krańcu świata, gdzie znalazło swe miejsce do życia sporo Polaków i gdzie stykają się dwa światy: geologiczny, w postaci trących się o siebie kontynentalnych płyt tektonicznych, oraz kulturowy, wyrażony losem ludu utrudzonego przez los i surową przyrodę. To miejsce, które wabi pięknem gór, wodospadów, lodowców i gejzerów, ale budzi też stany depresyjne, prowokowane surowym klimatem, izolacją, samotnością, wreszcie arktycznym zimnem.
Autorzy od lat mieszkają na wyspie, na której równie realne jak ludzie są elfy, a która praktycznie istnieje dzięki potędze przyrody i jej mądremu poszanowaniu. Historie „wypraw śledziowych” sprzed stu lat to dzieje kolosalnego wysiłku Islandczyków o przetrwanie, zaś dzieje kryzysu finansowego z końca pierwszej dekady XXI wieku, jaki wstrząsnął wyspą mocniej niż trzęsienie ziemi, pozwalają zrozumieć niełatwą drogę Islandczyków do pozycji, jaką dziś zajmują. W świetnie napisanym cyklu reportaży, właściwie głęboko przeżytych impresji, Czytelnik poznaje uroki dzikich Fiordów Zachodnich, piękno południowego wybrzeża czy zamglonych Fiordów Wschodnich. Opisy podróży „jedynką”, czyli drogą biegnącą naokoło wyspy, wzmacniają relacje z niespiesznych spotkań z Islandczykami, których osobiste wspomnienia, mądrze prowokowane przez autorów, nadają ich książce emocjonalnej mocy i wiarygodności.
Choć pretekstem literackim i osią autorskiej narracji jest odnajdywanie opuszczonych dawnych siedzib ludzkich na islandzkich pustkowiach, książka odsłania złożony obraz kraju fascynującego dziką przyrodą oraz ekstremalnymi warunkami życia. Islandczycy potrafią z tych walorów uczynić atrakcję turystyczną, choć grozi to napływem coraz większej liczby ludzi z całego świata ciekawych tego zakątka, mimo że w rankingach drożyzny wyspa zajmuje absurdalnie wysoką pozycję.
BERENIKA LENARD i PIOTR MIKOŁAJCZAK. SZEPTY KAMIENI. HISTORIE Z OPUSZCZONEJ ISLANDII. WYDAWNICTWO OTWARTE, Kraków 2017, s. 230. Cena 39,90 zł.