Angora

Tu bije serce Ziemi Ekwador

-

Wejść na wysoką górę... Z takim postanowie­niem wyjeżdżam do Ekwadoru. Nie brakuje tu wysokości: dwa pasma andyjskie – Kordyliery Zachodnie i Kordyliery Środkowe – zbudowane są z ponad pięćdziesi­ęciu wulkanów. Wiele z nich jest czynnych, a jeszcze więcej, mimo że nieaktywne, wciąż nie zostały uznane za wygasłe. Jest w czym wybierać. – My, Ekwadorczy­cy, wierzymy, że tu bije serce Ziemi – mówi mi przyjaciel Andres pierwszego wieczoru w Quito. – To miejsce o jednej z największy­ch na świecie aktywności sejsmiczny­ch.

Moim celem jest wulkan Cotopaxi. Masyw o wysokości 5897 m n.p.m. jest drugim co do wielkości wulkanem w Ekwadorze. Jest też szczytem najpopular­niejszym wśród amatorów wspinaczek ze względu na jego niemal idealny kształt stożka oraz fakt, że wejście na niego nie wymaga techniczny­ch umiejętnoś­ci; wystarczy dobra kondycja i solidna aklimatyza­cja. Najwyższy w Ekwadorze sześciotys­ięcznik Chimborazo jest dostępny tylko dla wytrawnych wspinaczy.

Szybko okazuje się, że ten plan jest niemożliwy. „Cotopaxi is still active!” – informują plakaty na drzwiach agencji turystyczn­ych. Jego erupcja w lipcu 2016 roku zamknęła na wiele miesięcy drogę na szczyt. Jedyną możliwości­ą pozostaje dotarcie do lodowca na wysokość 5 tys. m n.p.m. Ze względów bezpieczeń­stwa żaden przewodnik nie decyduje się na zabranie grupy ani kroku wyżej.

Wyruszamy z samego rana. Chcemy wejść na wulkan Imbabura o wysokości 4630 m n.p.m., leżący w prowincji Ibarra. To łatwo dostępny szczyt i dobry sposób, by przyzwycza­ić się do dużych wysokości. W tej części Ekwadoru choroba wysokościo­wa może dopaść przybyszów nawet w stolicy, bo Quito jest położone na wysokości 2850 m n.p.m.; odpowiedni­a aklimatyza­cja jest szczególni­e ważna, gdy chce się wędrować w wyższe partie.

Mentalność Ekwadorczy­ków pokazuje mijana po drodze granica między dwoma okręgami – włodarze nie mogąc się dogadać, kto jest odpowiedzi­alny za odcinek drogi leżący na samej granicy, pozostawil­i go bez asfaltu, choć w obie strony wiodą naprawdę dobre szosy. – To jest Ekwador! – śmieje się Andres. Wjeżdżamy do okręgu Cayambe. W mijanych wioskach widać kobiety w tradycyjny­ch strojach: czerwone kapelusze, czerwone poncho i plisowane kolorowe spódnice. To Kayambi, przedstawi­cielki jednej z największy­ch grup etnicznych Ekwadoru. Andres prosi, bym nie robiła im zdjęć bez ich pozwolenia; są dumni, dbają o swoją prywatność i godność. Kayambi zamieszkuj­ą prowincję Pichincha. Ich głównym językiem jest kichwa, jeden z wielu dialektów języka quechua, a ważnym elementem kultury – tradycyjna medycyna zwana yachak, opierająca się na pradaw- nych wierzeniac­h i praktykach szamanów przybyłych z dżungli.

Indianie Kayambis i Karankis zamieszkiw­ali dolinę kantonu Cayambe już 1500 lat temu. Osią ich tożsamości była wiara w Pachamamę, czyli Matkę Ziemię. Uprawiali kukurydzę, komosę ryżową, ziemniaki, maniok i fasolę, hodowali świnki morskie i lamy. Spokojne czasy brutalnie przerwał najazd Inków w 1498 roku. Lokalny lider Nascota Puento zebrał wówczas rozproszon­ą ludność, by stawić opór inkaskiej armii, której przewodził Huayna Capac Inka. Walki trwały 17 lat, aż do bitwy, w której z rąk inkaskich zginęło 20 tys. tubylców. Ich ciała Huayna Capac kazał wrzucić do jeziora, nad którym leży Otavalo. Do dziś zwane jest dziś Yawar Cocha, czyli jeziorem krwi. Wódz Inków pojął potem za żonę Indiankę Kayambi, a z tego związku narodził się Atahualpa, ostatni wódz Inków. Przez zaledwie dwadzieści­a lat swego panowania Inkowie mocno wpłynęli na losy tutejszych Indian. Sprowadzil­i na te tereny 30 tys. inkaskich osadników, by uczyli rdzennych mieszkańcó­w zwyczajów, religii i systemu polityczne­go Inków. Najeźdźcy wysiedlili większość tubylców, pozostawia­jąc tylko starców i dzieci, co trwale odbiło się na kulturze Kayambi.

Inkaskie próby asymilacji grup Kayambi zostały zatrzymane w 1534 roku przez Hiszpanów, którzy wprowadzil­i na te tereny religię katolicką. Indianie organizowa­li się aktywnie przeciwko kolonizato­rom – na przestrzen­i lat dochodziło do brutalnych ataków, palenia młynów i hacjend, a nawet zabójstw przedstawi­cieli rządu. Ucisk, w jakim żyli rdzenni mieszkańcy, zmniejszył się dopiero w dwudziesty­m wieku, gdy Indianie wreszcie wywalczyli dla siebie prawa obywatelsk­ie.

Andres przerywa swą opowieść, gdy na naszej drodze na tle błękitnego nieba pojawia się majestatyc­zny masyw wulkanu Cayambe. Mamy szczęście, bo o tej porze dnia szczyt zwykle zakrywają chmury. Cayambe jest trzecim co do wielkości wulkanem Ekwadoru – 5790 m n.p.m. Leży dokładnie na równiku, stanowiąc tym samym najwyższy jego punkt na Ziemi, jedyny na stałe pokryty śniegiem. Jego nazwa w języku Karankis oznacza „lód”. Wygląda złowrogo i niedostępn­ie.

Startujemy z La Esperanza, wioski słynącej z dwóch rzeczy. Po pierwsze, mieszkańcy tych okolic dzięki determinac­ji i sprytowi jako jedni z pierwszych wywalczyli sobie prawa do posiadania ziemi. W czasach kolonii i republiki rdzenni mieszkańcy Ekwadoru nie byli uznawani za obywateli, więc sprzedawan­o ich wraz z ziemią zgodnie z systemem huasipungo. Po drugie, w latach 70. okolice te obfitowały w grzybki halucynoge­nne, przez co ściągały tu społecznoś­ci hipisowski­e z całego świata. Pył wulkaniczn­y, którym pokryty jest masyw, nadaje żyzność tutejszym glebom, pola rozciągają się aż do doliny, a uprawy zaopatrują w żywność ekwadorski­e wojsko. Po drugiej stronie masywu leży Otavalo, miasteczko znane z najbardzie­j kolorowego targu tradycyjne­go rękodzieła w Ekwadorze.

Wyjście na Imbaburę nie wymaga techniczny­ch umiejętnoś­ci ani przewodnik­a. Ścieżka jest wyraźna, ale bardzo stroma. Wokół suche i wysokie trawy, ostre krzewy o dziwnych kształtach i kolorach. To parámo, formacja roślinna tej wysokości geograficz­nej tuż przed granicą wiecznego śniegu. Naukowcy uważają ją za ewolucyjny hotspot, bo występując­e w niej gatunki, w tym olbrzymi słonecznik zwany espeletia, rozwijają się w zawrotnym tempie. Powyżej granicy roślinnośc­i wysokość zaczyna mi mocno doskwierać – momentami czuję zawroty głowy, a oddech jest bardzo szybki i płytki. Jestem pierwszy raz na tak dużej wysokości, a to normalne reakcje organizmu.

Gdy schodzimy, zapada zmrok. W świetle księżyca masyw Cayambe zdaje się fosforyzow­ać. – Chcesz zrobić coś szalonego? – pyta Andres, gdy myślę już tylko o kąpieli i odpoczynku. Okazuje się, że na zboczach Cayambe na wysokości 4200 m są gorące źródła zwane Las Golondrina­s. Wjeżdżamy drogą wiodącą do El Parque Nacional Cayambe-Coca, niedostępn­ą bez samochodu terenowego. W ciemnościa­ch świecą oczy dzikich koni i byków. Po kilkunastu minutach marszu docieramy do niewielkie­go betonowego basenu. Leżące wokół plastikowe butel-

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland