Dezubekizacja...
z zespołami muzycznymi, tworzyła grupy zainteresowań, organizowała wyjazdy studentów do teatrów i muzeów.
W 1990 r. przeszła pozytywnie weryfikację i kolejne 22 lata służyła w policji. Została odznaczona Złotą, Srebrną i Brązową Odznaką Zasłużony Policjant, a także Brązowym Krzyżem Zasługi. Ją również obejmuje ustawa dezubekizacyjna.
Prowadzenie Białej Księgi nie jest dla niej łatwym zadaniem. Codziennie musi stykać się z ludzkimi dramatami. Przyznaje jednak, że o wielu przypadkach samobójstw związanych z wprowadzeniem ustawy może nie wiedzieć.
– W większości przypadków rodziny nie życzą sobie, żeby o tym mówić. Absolutnie nie zgadzają się ani na publikowanie nazwisk, ani tym bardziej przyczyn śmierci. Wynika to m.in. z faktu, że członkowie rodziny zmarłego sami pracują w służbach i obawiają się represji, jeśli nagłośnią sprawę – tłumaczy.
Wie o co najmniej kilku udaremnionych próbach samobójczych. – Napisał do mnie mężczyzna, który powiedział, że jego żona chciała się otruć, kiedy otrzymała decyzję o obniżeniu emerytury. Zdążył w porę i zawiózł ją do szpitala. Teraz jest pod opieką psychologów – opowiada.
Piotrowska, podobnie jak wielu emerytowanych mundurowych, nie chce określać ustawy mianem „dezubekizacyjnej”. Woli: „represyjna”. Tym bardziej że ustawa obejmuje ludzi, którzy nigdy nie mieli do czynienia z SB.
– Wystarczył udział w krótkim kilkutygodniowym kursie w Wyższej Szkole Oficerskiej w Legionowie, aby zakwalifikować funkcjonariusza do „zbrodniczej esbeckiej grupy służącej totalitarnemu państwu”. Nie ma dla ustawodawcy znaczenia, że ktoś pracował w legionowskiej szkole jako pielęgniarka czy lekarz (bo ci wówczas też byli na etatach mundurowych), tłumacz, informatyk, bibliotekarz, maszynistka, kierowca czy kierownik stolarni. Wszyscy potraktowani zostaliśmy jak zbrodniarze – argumentuje.
Dodatkowy dramat polega na tym, że emeryci policyjni objęci ustawą, nawet jeśli podejmą dodatkową pracę, nie mogą liczyć na wyższą emeryturę. Ich świadczenie emerytalne może wynieść maksymalnie 1716 zł netto. Grażyna Piotrowska: – To jest taka prosta droga do eutanazji. Zabierzemy wam emerytury i zlikwidujemy jakąkolwiek możliwość jej podwyższenia. A potem jakoś wymrzecie.
Minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro w czasie studiów na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego nie był orłem, o czym świadczy średnia ocen 3,84. W czerwcu 1994 r. oblał w Krakowie egzamin na aplikację prokuratorską. Zdał go rok później w Katowicach, tam też odbył praktykę w prokuraturze wojewódzkiej, ale pracy w wymiarze sprawiedliwości nie dostał. Nigdy nie był prokuratorem ani sędzią.
Gdzie więc zdobywał prawnicze doświadczenie, aby dzisiaj być najważniejszą osobą w polskim wymiarze sprawiedliwości? Nie uniwersytet, nie Jarosław Kaczyński, ale życie zrobiło z niego śledczego. Przykre doświadczenia, które dotknęły go pod koniec studiów – szantaże, grożenie śmiercią, żądania płacenia okupu – to wszystko spowodowało, że na poważnie zainteresował się ściganiem przestępców. Prawie 10 lat prowadził własne śledztwo, sam zbierał dowody, na spotkania z kolegami przychodził z włączonym magnetofonem, do sądów pisał liczące wiele stron pisma, w których wskazywał sprawców.
Ziobro już jako student uważał, że wymiar sprawiedliwości jest chory i sprzyja przestępcom. Nie wierzył policji ani sądom, nie miał do nikogo zaufania, wskazywał sprawców, choć nie miał dowodów ich winy. O groźbach kierowanych pod swoim adresem przez długi czas nie zawiadamiał policji. Sam chciał ująć przestępców, których błyskawicznie wytypował, i szukał potem potwierdzenia swoich przypuszczeń. Cały czas był przekonany, że jego sposób prowadzenia śledztwa jest najskuteczniejszy.
Student z zapleczem
Wśród studentów wydziału prawa Zbigniew Ziobro wyróżniał się nie tyle posiadaną wiedzą, ile poziomem życia, jaki zapewnili mu rodzice. Gdy inni tułali się po stancjach i akademikach, on miał własnościowe mieszkanie w renomowanej dzielnicy Salwator, tuż przy krakowskich Błoniach. Rodziców Zbigniewa Ziobry stać było na zapewnienie synowi komfortowych warunków do studiowania, bo należeli do elity krynickiego środowiska lekarskiego. Zmarły w 2006 r. Jerzy Ziobro był w latach 1961 – 1997 dyrektorem szpitala uzdrowiskowego, potem zastępcą lekarza naczelnego i dyrektorem ds. lecznictwa uzdrowiska Krynica-Żegiestów. Przez lata działał w PZPR, choć nie pełnił w partii eksponowanych funkcji. W 1980 r. wstąpił również do „Solidarności”. Matka, Krystyna Kornicka-Ziobro, to ceniony w Krynicy lekarz stomatolog.
Mając tak solidne zaplecze, Zbigniew Ziobro nie miał problemów z pieniędzmi, mógł stawiać kolegom piwo i drinki. Nie wyrażało się to jednak w liczbie przyjaciół. Właściwie jedynym kolegą Ziobry był Bogdan Święczkowski, który do Krakowa przyjechał z Sosnowca. Był wyróżniającym się studentem, jednym z najlepszych na roku. Ten wielkolud z Zagłębia imponował szczupłemu Ziobrze posiadaną wiedzą. Wkrótce ich losy związały się na długo. Razem odbyli aplikację prokuratorską w Katowicach. Gdy Ziobro po raz pierwszy został ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, pociągnął Święczkowskiego na stanowisko szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a potem zrobił podsekretarzem stanu w swoim ministerstwie. Obecnie Bogdan Święczkowski jest prokuratorem krajowym i pierwszym zastępcą prokuratora generalnego. Kiedy jednak w czasach studenckich Ziobrze grożono śmiercią i żądano okupu, o pomoc nie prosił Święczkowskiego, sam chciał wytropić przestępców.
Forsa albo śmierć
A zaczęło się jak w powieści kryminalnej. Pod koniec lutego 1993 r., gdy Zbigniew Ziobro jest studentem czwartego roku prawa, na jego krakowski adres nadchodzi pocztą pierwszy anonimowy list z żądaniem przekazania pieniędzy. Potem drugi, trzeci i następne. W swoim mieszkaniu Ziobro odbiera najpierw kilka głuchych telefonów, potem słyszy groźby pod swoim adresem. Gdy chce odpowiedzieć, dzwoniący odkłada słuchawkę. Zarówno w listach, jak i telefonicznie szantażysta grozi mu śmiercią, jeżeli nie przekaże kwoty 8 mln zł (było to jeszcze przed denominacją, po niej to 800 zł). Potem żądania rosną do 100 mln zł, by w grudniu 1993 r. spaść do 30 mln zł.
Podczas jednej z wizyt u syna matka Ziobry znajduje listy z ulotkami reklamującymi zakłady pogrzebowe. W niezadrukowanych miejscach znajduje ostrzeżenie, że jeśli jej syn nie zapłaci okupu, to powinien wiedzieć, co go czeka, a te reklamy mogą być przydatne przy wyborze dobrego zakładu pogrzebowego. Na jednej z ulotek napisano: „Zobacz, co ci grozi. Będzie ci potrzebna trumna”. Zbigniew opowiada matce, że ktoś poprzecinał również w korytarzu przewody telefoniczne.
Wkrótce zaczynają się telefony do mieszkania rodziców Ziobry w Krynicy. Odbiera je cała rodzina – ojciec, matka i młodszy brat Witold. Najpierw pytanie: „Czy jest Zbyszek?” i stwierdzenie: „Powinien być, bo go nie ma w Krakowie”. Potem pytanie: „Dlaczego jeszcze nie ma pieniędzy?”. Następnie informacja, co zrobią, jak im nie zapłaci. Dzwoniący zawsze mówi w liczbie mnogiej: „My mu pokażemy”, „My się z nim rozmówimy”, „My go rozpier...”.
Autor anonimów wypomina Ziobrze w listach, że jest „pomiotem czerwonego tatusia”, a jego ojciec „partyjną świnią”, „partyjnym służalcem”. Sprawca musi więc znać krynickie realia i wiedzieć, że uderza w bardzo czuły punkt Zbigniewa Ziobry, który na studiach wręcz manifestuje swoją wrogość do czasów PRL, komunizmu i socjalizmu. Kolegom mówi, że jego ojciec należał do „Solidarności”, co jest zresztą prawdą, a on sam zakładał „Solidarność”, będąc uczniem krynickiego liceum.
Obydwoje rodzice błagają syna, aby zgłosił sprawę policji, chodzi przecież o jego bezpieczeństwo. Ale on nie chce tego zrobić – nie ma zaufania do policji, sam wytropi szantażystów. Ojciec nie wytrzymuje, jedzie do Krakowa i spotyka się ze znajomym, wysokim rangą oficerem policji. Ten go informuje, że osoby szantażowane powinny natychmiast zgłosić