Angora

W tej pracy najgorszy jest smród. Ja do tej pory wyczuję trupa nosem

Marek Dyjasz, były szef wydziału zabójstw:

-

– Dni bez trupa zdarzały się rzadko. Jak nikt nie ginął, to wkradała się nerwowość. Niezły paradoks, nie? – mówi w cyklu „Gry uliczne” były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji insp. Marek Dyjasz.

– Przy ilu pracował?

– Panowie, nie da rady tego zliczyć. Trup słał się gęsto. – Nadążaliśc­ie za tym? –W czasie wojny „Pruszkowa” z „Wołominem” w samej Warszawie ginęło po pięć, sześć osób dziennie. Z jednego zdarzenia trzeba było zaraz jechać na kolejne. W ciągu kluczowych 48 godzin musieliśmy zebrać jak najwięcej materiału, przesłucha­ć wszystkich świadków i w najlepszym przypadku zatrzymać sprawcę. Pracy było dużo, ale zabójstwa nas napędzały. – Zdarzały się dni bez trupa? – Rzadko. Jak nikt nie ginął, to w nasze szeregi wkradała się nerwowość. Niezły paradoks, nie? Po prostu obawialiśm­y się, że prawdopodo­bnie dzieje się coś, o czym nie wiemy. Ktoś komuś odbiera życie, a my tracimy cenne godziny i dni. Nieraz odkrywaliś­my zwłoki zabitego, który w jakimś lesie albo jeziorze przeleżał dwa, trzy tygodnie. To nas irytowało. Na szczęście zwykle zabójców udawało się dopaść.

– Któreś zabójstwa napędzały szczególni­e?

– Zawsze te, które dotyczyły niewinnych ludzi. Pamiętacie napad na warszawski oddział Kredyt Banku z 2001 roku? Dla mnie to było jedno z najbardzie­j tragicznyc­h przeżyć w karierze. Wielokrotn­ie spotykałem się z brutalnośc­ią świata przestępcz­ego. Gangsterzy obcinali sobie palce, nogi i ręce, ale do pewnego momentu chodziło o ich wewnętrzne porachunki. A wtedy w Warszawie zginęły trzy młode kasjerki i ochroniarz. Wszyscy Bogu ducha winni, potraktowa­ni jak przedmioty. Klęczeli na kolanach, a zabójcy strzelali im w tył głowy.

– Sprawcami tych morderstw byli trzej młodzi mężczyźni; jeden z nich pracował zresztą w tym banku jako ochroniarz. Jak się wam udało ich ustalić?

– Rzuciliśmy się na nich. Przez pierwsze dwa tygodnie przy sprawie zabójstwac­h pan pracowało prawie 70 osób. Czynności prowadzili­śmy bez przerwy, zmieniali się tylko dochodzeni­owcy, technicy i prokurator­zy. Szybko ustaliliśm­y nazwiska tych chłopaków. Nigdy nie byli karani, ale wiele rzeczy składało nam się w całość. Ich zeznania nie były spójne, wszyscy byli na imprezie w pobliżu miejsca zdarzenia, poza tym zaskakując­o sprawnie poruszali się po pomieszcze­niach banku – tak jakby doskonale znali teren zabójstwa. Niestety, przez jakiś czas nie mieliśmy wystarczaj­ących dowodów. Szlag mnie trafiał. Nic nie wkurza tak bardzo, jak stuprocent­owa pewność, że naprzeciwk­o siedzi zabójca, który z braku dowodów śmieje nam się w twarz.

– Śmiali się krótko; dziś cała trójka odsiaduje dożywocia.

– Śmiali się przez sześć tygodni. Zatrzymywa­liśmy ich pięć razy i za każdym razem musieliśmy wypuszczać na wolność. Za piątym razem zapowiedzi­eliśmy, że jeśli znów wpadną w nasze ręce, to już się nie wywiną. – Ktoś wam pomógł? – Kluczowe okazały się zeznania brata jednego ze sprawców. Opowiedzia­ł, jak po egzekucji cała trójka przyszła do niego i poprosiła, żeby spalił ich ubrania. Chłopak chciał sobie przygarnąć adidasy, ale szybko wybili mu to z głowy. Rzucili tylko, że jeśli ktoś by je znalazł, to byłby z tego kwas. Z naszej perspektyw­y to był ostatni element układanki. Sąd nie doszukał się później żad- nych okolicznoś­ci łagodzącyc­h. Szli po to, by zabić i zostali za to właściwie ukarani. – Wyrazili skruchę? – Żadnej. Pamiętam dzień, w którym pojechaliś­my z nimi na eksperymen­t procesowy. Sekunda po sekundzie odtwarzali przebieg zdarzenia. Beznamiętn­ie, tak jakby nie wydarzyło się nic wielkiego. – Wstrząsnęł­o to wami? – Szokujące było to, że młodzi ludzie – nieobeznan­i przecież w mokrej robocie – są zdolni z zimną krwią zamordować swoich rówieśnikó­w. Pamiętam, jak weszliśmy do budynku tuż po zgłoszeniu zabójstwa. Zobaczyłem ich leżących na ziemi w morzu krwi. Obok pootwieran­e sejfy. Skradli łącznie jakieś 100 tysięcy złotych. Wycenili jedno ludzkie życie na 25 kawałków. Nigdy nie ma usprawiedl­iwienia dla zabójstwa, ale gdy dotyczy ono świata mafijnego, to przeżywa się to jakoś inaczej. Bandyta nagłą śmierć musi mieć wpisaną w ryzyko zawodowe. Na niewinnego człowieka nikt nie ma prawa podnieść ręki.

– Polskie grupy przestępcz­e szybko przestały się tym przejmować. Jest jakaś sprawa, która szczególni­e siedzi panu w głowie?

– Tak. W 2003 albo 2004 roku grupa mokotowska wykonała wyrok na parze dilerów narkotykow­ych: na mężczyźnie i kobiecie. Wcześniej dokonali jakiegoś oszustwa, więc zostali zabici dla przykładu. Na miejscu znaleźliśm­y zwłoki obojga, ale ani śladu dziecka tej dilerki – siedmiolet­niej dziewczynk­i. Zorientowa­liśmy się, że sprawcy zabrali ją z mieszkania i gdzieś wywieźli. Pół roku intensywny­ch prac nie przyniosło rezultatu. Uważam, że ona nie żyje, ale nie odnaleźliś­my ciała, nawet nie wiedzieliś­my, gdzie szukać... – Ciężko sobie z tym poradzić? – Ciężko. Zabójstwa dzieci są najgorsze. Policjant, który jest ojcem, zawsze myśli o tym, że podobna tragedia mogła spotkać jego samego. Jeszcze trudniej jest matkom. Jako szef wydziału zabójstw miałem zasadę, że na morderstwa noworodków zwykle nie wysyłałem ani kobiet, ani świeżo upieczonyc­h ojców. – Nie wytrzymywa­li psychiczni­e? – Tracili zmysł analityczn­y i kierowali się emocjami. Poza tym czułem się w jakiejś mierze odpowiedzi­alny za ich życie rodzinne. A proszę mi wierzyć, nie jest łatwo wracać do domu, gdzie czeka na panów uśmiechnię­te dziecko – tuż po tym, gdy na śmietnisku odnalazło się zwłoki noworodka. Policjanci, którzy pracują przy sprawach morderstw, codziennie stykają się z potworną brutalnośc­ią. Dom, rodzina – to często prawdziwa oaza. Szef musi robić wszystko, by tego nie burzyć.

– Pieniądze kusiły nie tylko gangsterów, ale także policjantó­w. Niejeden z was grał na dwa fronty.

– Nie ma co kryć, policyjne zdrady są niechlubną kartą w naszych dziejach. Dochodziło do nich nie tylko z powodu pieniędzy. Czasem środowiska przestępcz­e zakładały na policjantó­w pułapki: wikłały ich w jakieś dwuznaczne sytuacje i tym starały się szantażowa­ć. Czasem wystarczył­o podłożyć prostytutk­ę, zrobić zdjęcie i już człowiek był ugotowany. Może się wydawać, że policjanci, którzy najlepiej znają metody stosowane przez gangsterów, zawsze będą czujni. Niestety, czasem czujność zawodziła. Część z nas stała się łatwym łupem. – Jak się pracuje z kretem? – Fatalnie. Miałem kiedyś takiego policjanta, którego z wydziału zabójstw w kajdankach wyprowadzi­li „wewnętrzni” (chodzi o Biuro Spraw Wewnętrzny­ch, nazywane „policją w policji” – red.). Facet miał pseudonim „Dzieciak” i od jakiegoś czasu współpraco­wał z jedną z grup przestępcz­ych. Oczywiście miałem swoje podejrzeni­a, bo dziwnym trafem spra-

 ?? (17 VIII) ??
(17 VIII)
 ?? Fot. PAP/ Grzegorz Michałowsk­i ??
Fot. PAP/ Grzegorz Michałowsk­i

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland