Nad Sewanem i gdzie indziej
Przed wejściem na główny stadion kompleksu (Arthur Ashe Stadium) znajduje się fontanna z ogromnym globusem, która stała się nieoficjalnym symbolem Queensu. Znana jako „Fountain of the Planets” była kiedyś częścią jednej z dwóch odbywających się tu wystaw światowych. Część wzniesionych wówczas budowli i ustawionych w parku rzeźb wciąż można podziwiać. Malowniczy park może być już sam w sobie powodem do odwiedzenia Queensu. Do takiej wycieczki trzeba jednak koniecznie dorzucić wspomniany Flushing, a szczególnie dzielnicę chińską, która po Chinatown znajdującym się na Brooklynie jest drugim co do wielkości skupiskiem nowojorskich Chińczyków i Koreańczyków. To właśnie te dwa miejsca, a nie osławione Chinatown na Manhattanie, będą lepsze, jeśli chcielibyśmy spróbować prawdziwej chińskiej kuchni. Kuchnia z rozlicznych restauracji (w niektórych menu jest wyłącznie w języku mandaryńskim) dosłownie wychodzi tu na ulice. Na straganach ustawionych wzdłuż Main Street sprzedaje się różne przysmaki z makaronem i ryżem, czasem mięsa, pierogi i Bóg wie co jeszcze. Posiłek taki przeważnie kosztuje nie więcej niż pięć dolarów, a smakuje nieraz lepiej niż chińszczyzna z ekskluzywnej restauracji.
Okolice Main Street to także jedno z najlepszych w mieście miejsc, by kupić ryby, krewetki, kraby, homary, ślimaki, żaby, węże i inne chińskie przysmaki. Wszystko świeże, przeważnie żywe i próbujące wydostać się na wolność z kubłów ustawionych na sklepowych podłogach. Jeśli nawet nie zdobędziemy się na odwagę, by samemu przyrządzić z tego jakąś potrawę, zdjęcia z takiej eskapady też będą turystyczną zdobyczą.
Plaże, Greenpoint i Williamsburg
Wielu ludziom na myśl o Nowym Jorku przed oczami stają drapacze chmur, Statua Wolności i inne zabytki. Mając do czynienia z taką eksplozją urbanistyki, trudno czasami uwierzyć, że miasto to – położone przede wszystkim na wyspach (jedyna dzielnica Nowego Jorku na stałym lądzie to Bronx) – oferuje również typowo morskie, a raczej oceaniczne atrakcje. Należą do nich między innymi fantastyczne plaże.
Najsłynniejsza z nich – Coney Island położona na Brooklynie – z pewnością będzie najlepsza do kąpieli. Pojechać tam warto, tylko gdy chcemy zobaczyć lub wypróbować karuzelę Wonder Wheel, opiewaną w filmach Woody’ego Allena. Najnowszy, pod tytułem „Wonder Wheel”, będzie miał we wrześniu światową premierę na Nowojorskim Festiwalu Filmowym. W pobliżu Coney Island znajdziemy też dobre rosyjskie restauracje. W brunatnej wodzie lepiej jednak się nie kąpać. Natomiast by wygrzać się na białym i czystym piasku i zażyć otwartego oceanu, najlepiej udać się na Queens. Metrem linii A można dojechać na Rockaway Beach. Plaża usytuowana już poza miejskimi granicami Nowego Jorku – Long Beach – to ulubione miejsce spotkań miłośników surfingu. Rockaway Beach, która kilka lat temu mocno ucierpiała po przejściu tropikalnej burzy Sandy, została już całkiem odnowiona. Wzdłuż oceanu prowadzi betonowy deptak, po którym można odbywać rowerowe przejażdżki. Na Rockaway Beach znajdziemy też miejsca z dobrym jedzeniem i muzyką, nierzadko słysząc przy okazji język polski. W tej części Queensu mieszka wielu Polaków.
Do naszej wycieczki po Nowym Jorku dołączyć warto jeszcze dwa inne miejsca. Oba na Brooklynie: Williamsburg i Greenpoint. Nabrzeże Greenpointu od kilku lat dynamicznie się zmienia. Znajdujące się tu kiedyś magazyny i fabryki zastępują luksusowe wieżowce. Do nowo oddawanych mieszkań wprowadzają się młodzi ludzie, których urzeka spe- cyficzny klimat tej części Brooklynu i bliskość Manhattanu, połączonego z dzielnicą m.in. komunikacją promową. Na prom płynący na Manhattan można wsiąść, na przykład przy stacji India St. Przejażdżka może być okazją do oglądania panoramy Manhattanu.
Na Greenpoincie wciąż znajdujemy stare polskie lokale, nastawione głównie na polonijną klientelę, na przykład restaurację o swojskiej nazwie „Pyza”. Oglądając wiadomości w TVN24 na zainstalowanym pod sufitem telewizorze, można tu raczyć się schabowym z kapustą lub golonką. O esencji dzielnicy powoli zaczynają stanowić jednak nowe restauracje z Polską niemające nic wspólnego. Dużym powodzeniem wśród młodych Amerykanów cieszy się na przykład Greenpoint Fish & Lobster. Sklep rybny i zarazem lokal, serwujący między innymi ostrygi. W środku, siedząc przy barze, można obserwować pracę kucharzy przygotowujących atrakcyjnie podawane ryby, tacos czy sałatki. Polskim delikatesom, wciąż licznym na Greenpoincie, w większym niż kiedyś stopniu towarzyszą też sklepy z organiczną żywnością.
Dzielnica niegdyś jakby trochę zapomniana dorobiła się również kilku wartych odwiedzenia i modnych pubów. Jednym z nich jest „Spritzenhaus 33”, ogromny bar, w którym przy drewnianych masywnych ławach i prawdziwym ogniu z kominków delektować się można każdym niemal piwem. Wart zobaczenia jest też położony w pobliżu McCarren Park z otwartym pięć lat temu odkrytym basenem. W niedzielę w parku, na bazarku przypominającym nieco polskie warzywniaki, kupimy produkty z ekologicznych farm. W wielkich ilościach sprzedaje się jarmuż.
Z McCarren Park już tylko krok na Williamsburg. Ta część Brooklynu wprost bucha energią niemal o każdej porze. Przed południem ruch odbywa się głównie w kafejkach z dobrą kawą lub mate. Ostatnim krzykiem mody jest cold brew, czyli kawa parzona na zimno. Ziarna przez kilkanaście godzin leżą w schłodzonej wodzie. Wytworzony w wyniku tego procesu i odfiltrowany ekstrakt staje się kawą. Zawiera ona mniej kofeiny i ma smak łagodniejszy niż kawa parzona w tradycyjny sposób.
Wieczorem na Williamsburgu dominują z kolei bary i restauracje, w tym kilka polskich. W większości są one nastawione na nowych mieszkańców dzielnicy. Wizyta w jednym z takich miejsc, gdzie z Manhattanu najłatwiej dojechać metrem linii L, nie będzie droższa niż autokarowa wycieczka. Powinna za to pozostawić równie dobre wrażenia.
Przybysz, który zjawi się w Armenii, nie musi wybierać. Natura tak mocno splotła się tu z historią, że tworzy mieszankę silnie uzależniającą. Potwierdzi to każdy, kto na własne oczy ujrzał sylwetkę pradawnego monastyru na tle ośnieżonych gór – będzie tam wracać i to nie raz. Ormianie mają świadomość swej kulturowej egzotyki, która zwykle powstaje na pograniczu cywilizacji, religii i kultur. Polskiemu przybyszowi Armenia udziela do tego lekcji pokory: ten niewielki kaukaski kraj ma historię starszą niż nasza. Ma starszą kulturę i starsze chrześcijaństwo, które tu przyjęło się (ba! zostało uznane za religię państwową, siedemset lat wcześniej, nim polscy władcy osiągnęli odpowiednie zdolności polityczne.
Zespolenie piękna przyrody z historią człowieka daje w Armenii efekt skumulowany. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Erywania, który jest w tym izolowanym praktycznie państwie jego najważniejszym oknem na świat, znajdziemy szereg atrakcji najwyższej klasy. Eczmiadzyn, zwany ormiańskim Watykanem, Chor Wirap, zespół klasztorny z zapierającym dech w piersiach widokiem na oba szczyty świętej dla Ormian góry Ararat (niedostępnej dla nich, bo leżącej, niestety, na terytorium Turcji), świątynie w Goszawank, Geghard, i nieco dalej na północ Sanahig czy Chachpat. Nawet zaprawionych miłośników tego kraju zachwycają widoczne w krystalicznym górskim powietrzu twierdze wzniesione przed setkami lat na szczytach wzgórz, zaś tropiciele problemów złapią tchnienie adrenaliny, przemierzając pola współczesnych bitew z Azerami o Górny Karabach. Niezależnie jednak, gdzie droga powiedzie, każdy spotka się tu z niespotykaną gdzie indziej gościnnością, niezależną od statusu czy stanu posiadania. A tego zapomnieć nie można.
Napisany przez wybitnego znawcę Armenii przewodnik te doznania ułatwi każdemu, kto zdecyduje się odbyć trzyipółgodzinną podróż samolotem z Warszawy do innej... strefy przygody.
LESZEK WOJCIECH WAKSMUNDZKI. ARMENIA. PRZEWODNIK. Rewasz 2017, s. 256.