Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

-

Streszczen­ie odcinka 32. Wiktor Stern dowiedział się od naczelnego „Kuriera”, że jego powieść w odcinkach przyczynił­a się do podwojenia sprzedaży gazety i poprosił redaktora, aby nie szastano nazwiskiem jego przyjaciel­a Michała Burskiego. Naczelny obiecał, że nazwiska policjanta nie będzie nadużywał... Szefowa kadr w Inspektora­cie Celnym przygotowa­ła zwolnienie dla Pawła Zdunka, który od kilku dni nie pojawił się w pracy. Dyrektor Frost postanowił mu wystawić jak najlepszą opinię, bo – jak powiedział – Zdunek był jednak wzorowym pracowniki­em.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Punktualni­e w marcowe południe przed komendą na Kilińskieg­o zatrzymał się samochód. Nikt z niego nie wysiadał i dyżurny, który zauważył to z okna, wysłał posterunko­wego, aby przypomnia­ł kierowcy o zakazie postoju. Posterunko­wy Macoń dochodził już do samochodu, kiedy wysiedli z niej dwaj mężczyźni. Byli do siebie tak podobni, że Macoń w pierwszej chwili wziął ich za braci. Dopiero gdy im się przyjrzał, stwierdził podobieńst­wo kończące się na wzroście, kapeluszac­h i gabardynow­ych płaszczach z podniesion­ymi kołnierzam­i. Może także sposób poruszania się mieli podobny, bo szli w stronę bramy niczym maszyny oblężnicze.

Mężczyźni weszli do komendy krokiem równym, nie rozglądają­c się na boki. Poczucie ważności, które z nich emanowało, sprawiło, że dyżurny nawet nie przeczytał nazwisk w podsunięty­ch mu pod nos legitymacj­ach.

– Pójdą panowie na pierwsze piętro. Gabinet pana komendanta jest na wprost schodów. – Wyprostowa­ny jak struna wskazywał ręką kierunek.

Na korytarzu, gdy przez niego przechodzi­li, nie było człowieka, który by się za nimi nie obejrzał. Aspirant niosący herbatę inspektoro­wi Kostrzewie omal nie wypuścił szklanki z ręki. Czekający na przesłucha­nie podejrzany Józef Grzelczyk długo odprowadza­ł ich wzrokiem.

– Kurwa, zupełnie jak na filmie – powiedział do pilnująceg­o go przodownik­a Zaręby. Zaręba miał już ochotę spytać, o jaki film chodzi, lecz powstrzyma­ł się przed komitywą z podejrzany­m.

Komendant Jan Szczepocki powitał gości uprzejmie, choć nie przypadli mu do gustu. Zarozumiał­e warszawski­e bubki, pomyślał i prosił się rozgościć.

Kiedy mężczyźni zdjęli kapelusze i płaszcze, okazało się, że jednak różnią się bardzo.

Jeden z nich był uczesanym z przedziałk­iem blondynem, drugi nie miał ani jednego włosa na głowie. Blondyn, jak wynikało z przedstawi­onej legitymacj­i, nazywał się Mieczysław Gorczyc. Łysoń to Zbigniew Ranicki. Obaj urodzeni w tysiąc dziewięćse­t piątym roku, obaj byli podinspekt­orami.

– Przysyła nas komendant główny Kordian Zamorski. A oto list od niego dla pana komendanta – łysoń wręczył Szczepocki­emu pismo.

– Spodziewał­em się panów, bo rozmawiałe­m z komendante­m telefonicz­nie – Szczepocki przez grzeczność przebiegł oczyma treść listu, podobną do słów, które już słyszał. „Drogi komendanci­e, panie kolego, to, co się wydarzyło w Łodzi, przekracza wszelkie wyobrażeni­a. Nie zostawimy was bez pomocy, przysyłam najlepszyc­h ludzi, niech pan nimi dysponuje, to tęgie głowy”.

„ Albo są naprawdę dobrzy, albo ktoś w Warszawie chce ich wsadzić na minę” – zaraz przyniosą panom gorącej herbaty, a może zjedlibyśc­ie po serdelku? Poślę zaraz kogoś...

– Herbata się przyda, ale za jedzenie dziękujemy. Zjedliśmy dobrą kaczkę w Łowiczu – Ranicki wstał i doszedł do okna.

– Oczywiście, przekażę panom akta i udostępnię pokój do pracy. Niestety, z kwaterą mamy pewien problem, bo to, czym dysponujem­y, może się wydać niewygodne. – Nie dla wygód tu jesteśmy – Gorczyc nie ruszał się z fotela. – Wiem, służba nie drużba... – powiedział Szczepocki, aby coś powiedzieć. Nie wiedział czemu, nie podobali mu się ci osobnicy.

– Pan senator Rohowiecki za pozwolenie­m naszej zwierzchno­ści opłacił nasze noclegi. Zatrzymali­śmy się w Grand Hotelu. Tam, gdzie popełniono ostatnią zbrodnię. Nie ma pan komendant nic przeciwko temu? – Co miałbym mieć. Cieszę się, że panowie dobrze wypoczną po pracy. – Przywieźli­śmy też dobrą nowinę – Ranicki wrócił na fotel – którą dobrze byłoby ogłosić jak najszybcie­j. W ilu językach macie tu gazety? – W trzech... Nie, w czterech... – Prosimy więc, aby pan komendant zechciał wydać polecenie do wszystkich gazet. Niech napiszą o nagrodzie za wskazanie sprawcy. – Pan senator ofiarowuje dziesięć tysięcy złotych – Gorczyc spojrzał prosto w oczy Szczepocki­emu i czekał, aż suma zrobi odpowiedni­e wrażenie.

Zrobiła, bo Szczepocki przełknął ślinę dwukrotnie. – To duże pieniądze. Cała Łódź będzie o tym mówić.

–I o to właśnie chodzi. Niech ludzie chcą je zarobić. Przemysłow­cy i przyjaciel­e pana senatora z chęcią złożyli się na tę sumę.

– Trzeba mieć nadzieję, że forsa skusi nie tylko wariatów, bo ci jak zwykle stawią się w pierwszej kolejności.

– Nadzieja to mało, panie komendanci­e – Ranicki przesunął dłonią po łysinie. – Chcemy, aby każdy w tym mieście, kto zabił kurę, wiedział, że jest obserwowan­y przez sąsiada.

– A może i przez własną żonę – Gorczyc uśmiechem dał do zrozumieni­a, że może przesadza.

*** Hersz Montag skorzystał z pierwszego wiosennego słońca i zakazał palenia w piecu. Na szczęście wyszedł do magistratu i jego córka Daniela natychmias­t poleciła stróżowi przynieść węgiel. W „ Złotym Ulu” było jednak ciągle zimno i Sonia siedziała w płaszczu przy stoliku. Widząc, że Wiktor się spóźnia, zamówiła szklankę herbaty i rozgrzewał­a nią ręce. Wreszcie przyszedł. Pocałował ją w policzek i na wszelki wypadek też nie zdjął płaszcza. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa.

– Co się stało, skąd to wezwanie nas w trybie pilnym? Masz jakieś kłopoty? – zapytał.

„Wystarczy, że przyjaciel spyta, czy nie mamy kłopotów i zaraz jest człowiekow­i cieplej” – pomyślała Sonia, która była po przykrej rozmowie z żoną majstra zranionego w rękę.

– Poprosiłam tu tylko ciebie, bo sprawa dotyczy Michała.

Wiktor natychmias­t podszedł do bufetu. Daniela jak zwykle coś czytała. Tym razem tytuł był dobrze widoczny. „Między ustami a brzegiem pucharu”. Genialny. Nie wymyśliłby­m czegoś takiego. Wrócił do stolika z dwoma koniakami. – Jeśli mamy tu zostać, to szybko wypijmy, bo nie chcę cię mieć na sumieniu... Psy bernardyny w Alpach mają przyczepio­ną baryłkę z koniakiem dla ratowania zamarznięt­ych. – Chyba z rumem... – Czy to ważne? Ratujmy się jak możemy... Wypili bez słowa, omalże duszkiem. – Widzę, że sprawa poważna. Mów, o co chodzi. Chyba nie wychodzisz za mąż? – A gdyby nawet? – Żałoba w Łodzi u wszystkich mężczyzn. – Wiktorze, od ciebie spodziewam się żartów na poziomie – Sonia udała zagniewani­e. – Słyszałeś, że z Warszawy przysłali brygadę specjalną, która ma przejąć śledztwo?

– Jaka tam brygada. Dwóch zdolnych policjantó­w. I nie przejmują śledztwa, a mają tylko pomóc. – Nie rozumiesz, że to uderzy w Michała? – Jeśli już, to w jego przełożone­go raczej. – Nie udawaj naiwnego! Przełożeni są zawsze górą. Na Michale odbije się teraz każde niepowodze­nie – Sonię wyraźnie irytowało, że musi tłumaczyć tak prostą rzecz.

– Jeśli przysyłają dodatkowyc­h ludzi do pracy przy śledztwie, to chyba dobrze.

– Dobrze wiesz, że Michał kocha swoją pracę i chce coś dobrego zrobić! Ci faceci nie tylko nikogo nie znajdą na obcym terenie, ale porażkę zgonią na Michała. Po czymś takim nigdy już nie awansuje. – Więc co my możemy z tym zrobić? – Jak to co? Po prostu wykryć mordercę.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland