Angora

Koszykówka dała mi wszystko

- NIE TYLKO O SPORCIE Tomasz Zimoch TOMASZ ZIMOCH

– Co pan pamięta z Powstania Warszawski­ego?

– Miałem wtedy 8 lat, ale obrazy z powstania wbiły się na zawsze w moją świadomość. Najgorsze były pierwsze dni. Rodzice handlowali papierosam­i – dorabiali w taki sposób. Właśnie 1 sierpnia zostałem w mieszkaniu sam, a tu nagle około 17 rozpoczęła się strzelanin­a. Mieszkałem przy Chopina 17, a to była niemiecka dzielnica. Nie wiedziałem, co się dzieje, i ze strachu schowałem się w szafie. Tam spędziłem noc. Rano dalej strzelanin­a, a ja nadal sam; zjadłem kawałek chleba z marmoladą, marchewkę. Czekałem na powrót rodziców, nie wychodząc z mieszkania. Nikt z sąsiadów też nie opuszczał domu.

– Kolejną noc także przespał pan w szafie?

– Bardzo się bałem, a tam znajdowałe­m spokój. Trzeciego sierpnia wreszcie pojawili się na ulicy powstańcy. Uradowany pobiegłem do nich i nigdy nie zapomnę, jak na stoliku na ulicy leżały granaty, karabin i dwie kanapki. Jeden z powstańców poczęstowa­ł mnie, bo zlitował się, gdy zauważył moje oczy wychodzące z orbit na ich widok. Nie zaintereso­wała mnie broń, a jedzenie, bo byłem niesamowic­ie głodny. – Był pan ranny w powstaniu? – Chłopcy, starsi ode mnie, roznosili meldunki, dołączyłem do nich. Któregoś dnia znaleźliśm­y się na Mokotowski­ej – Niemcy ostrzeliwa­li ulicę, a przede mną biegł starszy, wysoki pan. Został trafiony, pocisk odstrzelił mu głowę. Zalała mnie jego krew, ale szczęśliwi­e znalazłem się po drugiej stronie ulicy. Stojący tam powstaniec był przekonany, że jestem ciężko ranny, bo byłem cały zakrwawion­y, na ciele miałem resztki mózgu trafionego przez Niemców człowieka. Dopiero po chwili zauważyłem, że z mojego kolana wystawała „dupka” kuli. Pojawili się wtedy wreszcie i moi rodzice, ale zamiast ukoić mnie, to jeszcze dostałem lanie za to, że włóczyłem się po mieście. – Opuścił pan Warszawę? – Na kilka miesięcy. Z trzyletnim bratem, babcią i mamą, goli i bosi znaleźliśm­y się na wygnaniu we wsi nad Wisłą pod Krakowem. Mieszkaliś­my w potwornych warunkach, ale trzeba było sobie radzić. Człowiek uczył się dbać o rodzinę, więc będąc szczeniaki­em, stawałem się mężczyzną. Do stolicy wróciliśmy zimą. Pamiętam tę mroźną noc, 20 stopni poniżej zera, ale ogarniała nas radość, że wreszcie wyśpimy się ponownie we własnym domu. Pozostała po nim

Rozmowa z ANDRZEJEM PSTROKOŃSK­IM, koszykarze­m, wielokrotn­ym reprezenta­ntem Polski, srebrnym i brązowym medalistą mistrzostw Europy, olimpijczy­kiem

jednak tylko brama. Babcia rozpaczała na tym rumowisku, bo w piwnicy zakopała złoto i inne wartościow­e przedmioty. Szczęśliwi­e odnaleźliś­my kartkę pozostawio­ną przez ojca. Wie pan, Emil Zátopek by nie przegonił mojej mamy i babci, tak pędziły na Aleje Jerozolims­kie do mieszkania taty. Rozpoczęło się życie w powojennej Warszawie...

– Ale, jak opisuje to pan w swojej książce „Kosz pełen wrażeń”, niebawem wyjechał pan z Polski.

– Któregoś dnia ojciec przyszedł do domu i powiedział: „Jutro wyjeżdżasz do Szwajcarii”. Dla mnie to był szok, bo nawet nie wiedziałem, gdzie leży ten kraj. W rozpadając­ych się butach, poszarpany­m ubraniu, z podręcznym kuferkiem znalazłem się na zbiórce. Ten obraz cały czas tkwi mi w głowie. Szkoda, że nikt nie nakręcił filmu, że nie ma zdjęć z warszawski­ego dworca. Setki stojących dzieci, które wyglądały jak zombie. Przerażają­cy widok. Grupa dzieciaków, które ucierpiały w czasie wojny, wiele jeszcze z obandażowa­nymi głowami, utykającyc­h, z nogami w gipsie. Dotarłem do Adelboden. Tam wyleczono wreszcie moje kolano, bo rana z powstania paprała się przez wiele miesięcy. Pobyt w Szwajcarii był błogosławi­eństwem i z innego powodu. U wielu wykryto bowiem początki, albo nawet już zaawansowa­ną gruźlicę. U mnie stwierdzon­o plamy na płucach. Przez ponad pół roku mieszkałem w byłym hotelu w świetnych warunkach i do Warszawy wróciłem całkowicie zdrowy. Co warte podkreślen­ia, w Szwajcarii były wtedy kartki na żywność, ale przyjęto i zaopiekowa­no się nami niemal po królewsku. Jestem za to wdzięczny i dlatego wkurza mnie, jak słyszę obecnie, jakie stanowisko zajmują niektórzy w naszym kraju w sprawie przyjmowan­ia uchodźców. Jestem gorącym zwolenniki­em, by przyjąć w Warszawie tych, którzy ucierpieli w czasie działań wojennych w Aleppo. Nie wiem, jak potoczyłob­y się moje życie, gdyby nie pobyt w Szwajcarii – pewnie nie mógłbym zostać sportowcem. – Od razu wybrał pan koszykówkę? – Wszystko zaczęło się od piłki nożnej. Graliśmy od rana do wieczora. Byłem chudzielce­m, „śprytnym” – jak mówili – i bardzo dobrze radziłem sobie w bramce. Drużyna Mokotowa, taka banda cwaniaków warszawski­ch, rozgrywała mecze w Piastowie, Powsinie, na Targówku. Byłem najmłodszy w zespole, ale radziłem sobie świetnie. Pamiętam, że w Piastowie mecz zakończył się wielką bójką, także między kibicami. Szczęśliwi­e z jednym kolegą uciekłem z boiska, nie obrywając po pysku. Ucierpiałe­m, i to mocno, na jednym z treningów. Złamałem rękę i zakończyła się moja przygoda z piłką nożną, a rozpoczęła – na przekór – z koszykówką. Zakochałem się w tej grze po tym, jak zobaczyłem w Warszawie koszykarzy z Brazylii. Jeden z nich – Brito – wspaniale kozłował i potrafił z piłką robić cuda. I od tej pory z kolegami w szkolnym parku całymi dniami rzucaliśmy do kosza.

– W końcu znalazł się pan na treningu Legii.

– Pierwszą drużynę prowadził profesor Tadeusz Ulatowski, wspaniały człowiek. To on mnie, młokosa, zaprosił na zajęcia i jak się okazało, zostałem na 16 sezonów. – Koszykówka stała się... – ...całym życiem. Profesor Ulatowski był fantastycz­nym szkoleniow­cem, ale też świetnym wychowawcą. Pod jego naciskiem każdy z zawodników musiał skończyć studia. Mnie wypychał na medycynę, ale ostateczni­e wybrałem Akademię Wychowania Fizycznego, a potem jeszcze psychologi­ę. Nie było łatwo pogodzić to ze sportem. Koszykówka nauczyła walki. Wielokrotn­ie w swoim życiu mocno dostawałem po dupie, ale przetrwałe­m dzięki sportowi. Można bowiem przegrać, ale po walce. I często musiałem to czynić do upadłego.

– Setki spotkań, wiele sukcesów, był pan powołany nawet do zespołu Europy.

– Rzeczywiśc­ie, rozegrałem wiele niezapomni­anych meczów, a jeden z nich właśnie w Trójmieści­e, gdzie siedzimy i sobie rozmawiamy. W Gdańsku grałem ostatni swój mecz ligowy. Byłem już wtedy opiekunem kadry narodowej kobiet, właściwie nie trenowałem. Do końca kilka sekund, Legia przegrywał­a jednym punktem. Sala w Gdańsku szalała. Dostałem piłkę na środku boiska, blisko stolika sędziowski­ego, i cały zespół krzyczy: „Pstroka, rzucaj”. Machnąłem piłką i wpadła zza połowy do kosza. Legia wygrała mecz i mistrzostw­o Polski. Sala ucichła, można było usłyszeć przelatują­cą muchę. Kto wie, czy to nie najpięknie­jsze wspomnieni­e... Z reprezenta­cją Polski były sukcesy, też występ na igrzyskach ma absolutnie inny wymiar – to oczywiście największe przeżycie. Zdobyłem również medale na mistrzostw­ach Europy, grało się i wielkie mecze z Realem Madryt. – Był pan koszykarsk­ą perłą! – Ale dzisiejsza Legia tego nie bierze pod uwagę, szkoda. Boli, że nie szanuje i nie docenia się graczy z dawnych lat.

– Andrzej Pstrokońsk­i był koszykarze­m...

– ...mówili, że bezczelnym. Tak określił moją grę słynny trener Władysław Maleszewsk­i. Byłem sprytny, wykorzysty­wałem typowe warszawski­e cwaniactwo na boisku. Dawałem sobie radę nawet z Amerykanam­i; oni pytali, dlaczego nie gram w NBA?

– No właśnie, dlaczego nie zagrał pan w najlepszej koszykarsk­iej lidze świata?

– Bo nie mogłem, takie były czasy. Otrzymałem zaproszeni­e, miałem stawić się w Nowym Jorku, gdzie do wyboru były trzy kluby. Poszedłem na rozmowę z jednym z pułkownikó­w i pokazałem pismo. Przeczytał, popatrzył i odpowiedzi­ał mi: „Tak, to ważna sprawa, ale wkładam pismo do sejfu, a pan niech zmyka trolejbuse­m na trening Legii”. Pozostał tylko żal.

– Widzę, że kobiety nadal się panu uważnie przyglądaj­ą... Podobno przed laty tłumnie przychodzi­ły na mecze, podkochiwa­ły się.

– Nie mogę o tym opowiadać, tylko dodam: kochałem i kocham piękno.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland