Koszykówka dała mi wszystko
– Co pan pamięta z Powstania Warszawskiego?
– Miałem wtedy 8 lat, ale obrazy z powstania wbiły się na zawsze w moją świadomość. Najgorsze były pierwsze dni. Rodzice handlowali papierosami – dorabiali w taki sposób. Właśnie 1 sierpnia zostałem w mieszkaniu sam, a tu nagle około 17 rozpoczęła się strzelanina. Mieszkałem przy Chopina 17, a to była niemiecka dzielnica. Nie wiedziałem, co się dzieje, i ze strachu schowałem się w szafie. Tam spędziłem noc. Rano dalej strzelanina, a ja nadal sam; zjadłem kawałek chleba z marmoladą, marchewkę. Czekałem na powrót rodziców, nie wychodząc z mieszkania. Nikt z sąsiadów też nie opuszczał domu.
– Kolejną noc także przespał pan w szafie?
– Bardzo się bałem, a tam znajdowałem spokój. Trzeciego sierpnia wreszcie pojawili się na ulicy powstańcy. Uradowany pobiegłem do nich i nigdy nie zapomnę, jak na stoliku na ulicy leżały granaty, karabin i dwie kanapki. Jeden z powstańców poczęstował mnie, bo zlitował się, gdy zauważył moje oczy wychodzące z orbit na ich widok. Nie zainteresowała mnie broń, a jedzenie, bo byłem niesamowicie głodny. – Był pan ranny w powstaniu? – Chłopcy, starsi ode mnie, roznosili meldunki, dołączyłem do nich. Któregoś dnia znaleźliśmy się na Mokotowskiej – Niemcy ostrzeliwali ulicę, a przede mną biegł starszy, wysoki pan. Został trafiony, pocisk odstrzelił mu głowę. Zalała mnie jego krew, ale szczęśliwie znalazłem się po drugiej stronie ulicy. Stojący tam powstaniec był przekonany, że jestem ciężko ranny, bo byłem cały zakrwawiony, na ciele miałem resztki mózgu trafionego przez Niemców człowieka. Dopiero po chwili zauważyłem, że z mojego kolana wystawała „dupka” kuli. Pojawili się wtedy wreszcie i moi rodzice, ale zamiast ukoić mnie, to jeszcze dostałem lanie za to, że włóczyłem się po mieście. – Opuścił pan Warszawę? – Na kilka miesięcy. Z trzyletnim bratem, babcią i mamą, goli i bosi znaleźliśmy się na wygnaniu we wsi nad Wisłą pod Krakowem. Mieszkaliśmy w potwornych warunkach, ale trzeba było sobie radzić. Człowiek uczył się dbać o rodzinę, więc będąc szczeniakiem, stawałem się mężczyzną. Do stolicy wróciliśmy zimą. Pamiętam tę mroźną noc, 20 stopni poniżej zera, ale ogarniała nas radość, że wreszcie wyśpimy się ponownie we własnym domu. Pozostała po nim
Rozmowa z ANDRZEJEM PSTROKOŃSKIM, koszykarzem, wielokrotnym reprezentantem Polski, srebrnym i brązowym medalistą mistrzostw Europy, olimpijczykiem
jednak tylko brama. Babcia rozpaczała na tym rumowisku, bo w piwnicy zakopała złoto i inne wartościowe przedmioty. Szczęśliwie odnaleźliśmy kartkę pozostawioną przez ojca. Wie pan, Emil Zátopek by nie przegonił mojej mamy i babci, tak pędziły na Aleje Jerozolimskie do mieszkania taty. Rozpoczęło się życie w powojennej Warszawie...
– Ale, jak opisuje to pan w swojej książce „Kosz pełen wrażeń”, niebawem wyjechał pan z Polski.
– Któregoś dnia ojciec przyszedł do domu i powiedział: „Jutro wyjeżdżasz do Szwajcarii”. Dla mnie to był szok, bo nawet nie wiedziałem, gdzie leży ten kraj. W rozpadających się butach, poszarpanym ubraniu, z podręcznym kuferkiem znalazłem się na zbiórce. Ten obraz cały czas tkwi mi w głowie. Szkoda, że nikt nie nakręcił filmu, że nie ma zdjęć z warszawskiego dworca. Setki stojących dzieci, które wyglądały jak zombie. Przerażający widok. Grupa dzieciaków, które ucierpiały w czasie wojny, wiele jeszcze z obandażowanymi głowami, utykających, z nogami w gipsie. Dotarłem do Adelboden. Tam wyleczono wreszcie moje kolano, bo rana z powstania paprała się przez wiele miesięcy. Pobyt w Szwajcarii był błogosławieństwem i z innego powodu. U wielu wykryto bowiem początki, albo nawet już zaawansowaną gruźlicę. U mnie stwierdzono plamy na płucach. Przez ponad pół roku mieszkałem w byłym hotelu w świetnych warunkach i do Warszawy wróciłem całkowicie zdrowy. Co warte podkreślenia, w Szwajcarii były wtedy kartki na żywność, ale przyjęto i zaopiekowano się nami niemal po królewsku. Jestem za to wdzięczny i dlatego wkurza mnie, jak słyszę obecnie, jakie stanowisko zajmują niektórzy w naszym kraju w sprawie przyjmowania uchodźców. Jestem gorącym zwolennikiem, by przyjąć w Warszawie tych, którzy ucierpieli w czasie działań wojennych w Aleppo. Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby nie pobyt w Szwajcarii – pewnie nie mógłbym zostać sportowcem. – Od razu wybrał pan koszykówkę? – Wszystko zaczęło się od piłki nożnej. Graliśmy od rana do wieczora. Byłem chudzielcem, „śprytnym” – jak mówili – i bardzo dobrze radziłem sobie w bramce. Drużyna Mokotowa, taka banda cwaniaków warszawskich, rozgrywała mecze w Piastowie, Powsinie, na Targówku. Byłem najmłodszy w zespole, ale radziłem sobie świetnie. Pamiętam, że w Piastowie mecz zakończył się wielką bójką, także między kibicami. Szczęśliwie z jednym kolegą uciekłem z boiska, nie obrywając po pysku. Ucierpiałem, i to mocno, na jednym z treningów. Złamałem rękę i zakończyła się moja przygoda z piłką nożną, a rozpoczęła – na przekór – z koszykówką. Zakochałem się w tej grze po tym, jak zobaczyłem w Warszawie koszykarzy z Brazylii. Jeden z nich – Brito – wspaniale kozłował i potrafił z piłką robić cuda. I od tej pory z kolegami w szkolnym parku całymi dniami rzucaliśmy do kosza.
– W końcu znalazł się pan na treningu Legii.
– Pierwszą drużynę prowadził profesor Tadeusz Ulatowski, wspaniały człowiek. To on mnie, młokosa, zaprosił na zajęcia i jak się okazało, zostałem na 16 sezonów. – Koszykówka stała się... – ...całym życiem. Profesor Ulatowski był fantastycznym szkoleniowcem, ale też świetnym wychowawcą. Pod jego naciskiem każdy z zawodników musiał skończyć studia. Mnie wypychał na medycynę, ale ostatecznie wybrałem Akademię Wychowania Fizycznego, a potem jeszcze psychologię. Nie było łatwo pogodzić to ze sportem. Koszykówka nauczyła walki. Wielokrotnie w swoim życiu mocno dostawałem po dupie, ale przetrwałem dzięki sportowi. Można bowiem przegrać, ale po walce. I często musiałem to czynić do upadłego.
– Setki spotkań, wiele sukcesów, był pan powołany nawet do zespołu Europy.
– Rzeczywiście, rozegrałem wiele niezapomnianych meczów, a jeden z nich właśnie w Trójmieście, gdzie siedzimy i sobie rozmawiamy. W Gdańsku grałem ostatni swój mecz ligowy. Byłem już wtedy opiekunem kadry narodowej kobiet, właściwie nie trenowałem. Do końca kilka sekund, Legia przegrywała jednym punktem. Sala w Gdańsku szalała. Dostałem piłkę na środku boiska, blisko stolika sędziowskiego, i cały zespół krzyczy: „Pstroka, rzucaj”. Machnąłem piłką i wpadła zza połowy do kosza. Legia wygrała mecz i mistrzostwo Polski. Sala ucichła, można było usłyszeć przelatującą muchę. Kto wie, czy to nie najpiękniejsze wspomnienie... Z reprezentacją Polski były sukcesy, też występ na igrzyskach ma absolutnie inny wymiar – to oczywiście największe przeżycie. Zdobyłem również medale na mistrzostwach Europy, grało się i wielkie mecze z Realem Madryt. – Był pan koszykarską perłą! – Ale dzisiejsza Legia tego nie bierze pod uwagę, szkoda. Boli, że nie szanuje i nie docenia się graczy z dawnych lat.
– Andrzej Pstrokoński był koszykarzem...
– ...mówili, że bezczelnym. Tak określił moją grę słynny trener Władysław Maleszewski. Byłem sprytny, wykorzystywałem typowe warszawskie cwaniactwo na boisku. Dawałem sobie radę nawet z Amerykanami; oni pytali, dlaczego nie gram w NBA?
– No właśnie, dlaczego nie zagrał pan w najlepszej koszykarskiej lidze świata?
– Bo nie mogłem, takie były czasy. Otrzymałem zaproszenie, miałem stawić się w Nowym Jorku, gdzie do wyboru były trzy kluby. Poszedłem na rozmowę z jednym z pułkowników i pokazałem pismo. Przeczytał, popatrzył i odpowiedział mi: „Tak, to ważna sprawa, ale wkładam pismo do sejfu, a pan niech zmyka trolejbusem na trening Legii”. Pozostał tylko żal.
– Widzę, że kobiety nadal się panu uważnie przyglądają... Podobno przed laty tłumnie przychodziły na mecze, podkochiwały się.
– Nie mogę o tym opowiadać, tylko dodam: kochałem i kocham piękno.