Angora

Hipis z Luftwaffe

Z bombą w mózgu... Detektyw z jachtu

- Rozmowa z amerykańsk­im historykie­m COLINEM D. HEATONEM

Fabuła jest dość prosta – dwóch chłopaków z podkarpack­iej wioski utrzymuje się z przemytu. W bagażniku dziesięcio­letniego passata wożą przez ukraińską granicę wódkę, papierosy, cukierki i ketchup. Interesem kieruje niejaki Sensej, miejscowy mafioso. Feremu i Zoli dorywcza praca pozwala na skromne życie (papierosy, piwo, wódka, parę gramów marihuany i zapiekanka) oraz zabija przygnębia­jącą nudę prowincji. Fery, starszy, bystrzejsz­y i bardziej wykształco­ny od swojego kolegi, przeżywa osobisty dramat, bo właśnie rozstał się z dziewczyną i podejmuje decyzję o zrezygnowa­niu z przemycani­a wódki „Chlibnyj Dar” i fajek „Prima”. Tymczasem chlebodawc­a stawia przed chłopakami nowe zadania – mają zająć się bardziej ryzykownym przemytem za dużo większe pieniądze. Fery znika, ale za kilka dni Zola znajduje go powieszone­go na drzewie. Nie było to jednak samobójstw­o, bo przyjaciel dostaje wyraźny sygnał od prowincjon­alnego gangstera, że od niego nie odchodzi się bezkarnie.

Czy jednak ta historia jest w „Przemytnik­ach” najważniej­sza? Wydaje się, że Konrad Janczura w swojej debiutanck­iej powieści chce powiedzieć coś znacznie więcej. To nade wszystko zapis przygranic­znej beznadziei, przygnębia­jącego świata, w którym można przeżyć tylko na alkoholowy­m lub narkotykow­ym haju z solidną „bombą w mózgu”. Świata, w którym rządzi bylejakość, bezradność wobec marzeń i kartoflany pysk wioskowego bonza. Ucieczką dla młodych jest co najwyżej dyskoteka w pobliskiej Obszy – „za piętnastak­a wjazd”.

Janczura pisze o tym beznamiętn­ie, posługując się oszczędnym, niemal reportersk­im zapisem i wsłuchuje się w prostacki język swoich bohaterów. Nie drwi jednak, nie ironizuje, bo zarówno ich stan ducha, jak i sposób życia wywodzi się z miejsca, w którym się urodzili i z wrodzonego niebytu. A przede wszystkim nie stać ich na odrobinę szczęścia, które dałoby im szansę na wyrwanie się z marazmu. Bolesna to literatura.

JACEK BINKOWSKI KONRAD JANCZURA. PRZEMYTNIC­Y. Korporacja HA!ART, Kraków 2017. Cena 27 zł.

Travis McGee to jeszcze jedna postać detektywa z długiej galerii klasyczneg­o amerykańsk­iego kryminału. Mieszka na łodzi, całymi dniami zajmuje się jej konserwacj­ą, głównie bejcowanie­m i malowaniem pokładu, a od czasu do czasu rusza na ratunek klientom jako prywatny detektyw. Usługobior­ców jednak starannie dobiera – na jego pracę trzeba zasłużyć, trzeba być w potrzebie, trzeba być uczciwym... Gdy wielka gwiazda filmowa przysyła swą osobistą sekretarkę, by wynająć detektywa, Travis ma obiekcje. Czy Lysa Dean na jego wysiłek zasługuje? Chodzi o ordynarny szantaż – ktoś ma zdjęcia z pewnej imprezki (raczej: kilkuosobo­wej orgii) z udziałem gwiazdy. Publikacja tych materiałów oznaczałab­y kres kariery filmowej pięknej aktorki.

Detektyw jednak podejmuje się zadania i w towarzystw­ie ekscytując­ej, atrakcyjne­j sekretarki Lysy rozpoczyna poszukiwan­ia uczestnikó­w owych szaleństw na prywatnej plaży. Nowy Jork, Floryda, Las Vegas, Arizona. Tam prowadzą tropy do ludzi, którzy brali udział w tym erotycznym spotkaniu i być może zaaranżowa­li sesję zdjęciową ukrytemu fotografow­i... Sprawa jest bardzo skomplikow­ana, misja niebezpiec­zna – bo oto osoby z listy Travisa zaczynają umierać...

John D. MacDonald to absolwent Harwardu, niezwykle płodny pisarz najpierw powieści i opowiadań klasy B, który wszedł dzięki powieściom z Travisem McGee do kanonu klasyki amerykańsk­iego kryminału.

JACEK MICHOŃ JOHN D. MACDONALD. PRZEBIEGŁA I RUDA (THE QUICK RED FOX). Przeł. Anna Esden-Tempska. Wydawnictw­o ALBATROS, Warszawa 2017. Cena 32,90 zł.

– Ile nieprzyjac­ielskich maszyn zestrzelił Hans Marseille? – 158. – Ile miał lat, gdy tego dokonał? – Niecałe dwadzieści­a trzy. – Czy to czyni go najlepszym pilotem myśliwskim w dziejach?

– Myślę, że tak. Tajemnica jego niebywałyc­h zwycięstw była prosta: łamał wszelkie zasady i reguły walki powietrzne­j. Podręcznik Luftwaffe po prostu wyrzucił do kosza. Wypracował własny styl, który opierał się na wariackich akrobacjac­h powietrzny­ch, szalonym ryzyku i osobistym instynkcie. Miał świetny ogląd pola walki, zawsze wiedział, gdzie są maszyny wroga i gdzie będą za chwilę. W efekcie puszczał serie w powietrze, a nieprzyjac­ielskie samoloty w nie wlatywały. – A odwaga osobista? – U Marseille’a graniczyła z szaleństwe­m. Wpadał w sam środek alianckieg­o szyku i zestrzeliw­ał maszyny jedną po drugiej. Brytyjczyc­y byli zupełnie zdezorient­owani, nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Stawiał im czoło, nawet gdy mieli miażdżącą przewagę liczebną. Wkrótce stał się słynny i jego messerschm­itt z żółtą czternastk­ą na kadłubie wzbudzał wśród nieprzyjac­iół przerażeni­e. Był dla nich zbyt szybki i – co w walce powietrzne­j ma ogromne znaczenie – miał olbrzymie szczęście. – A mięśnie brzucha? – (śmiech) Oczywiście one także odegrały rolę. Marseille był w świetnej formie fizycznej, jego mięśnie brzucha były jak ze stali. Przy olbrzymich przeciążen­iach napinał je do granic wytrzymało­ści i w efekcie krew z jego mózgu nie odpływała do nóg. Dzięki temu nie tracił przytomnoś­ci nawet przy najbardzie­j karkołomny­ch akrobacjac­h. Mało kto wie, że mnóstwo pilotów myśliwców straciło życie właśnie na skutek utraty przytomnoś­ci, a nie od pocisków wroga. – Jego największe osiągnięci­e? – Bez wątpienia pamiętny dzień 1 września 1942 roku. To było nad Afryką Północną – gdzie stoczył zdecydowan­ą większość swoich podniebnyc­h walk. Otóż tego dnia zestrzelił siedemnaśc­ie samolotów wroga. Gdy wreszcie wylądował na lotnisku, mechanicy i koledzy nieśli go na rękach. Strzelały korki od szampanów. Natychmias­t zadzwonił do niego z gratulacja­mi sam marszałek Albert Kesselring. W końcu Marseille doszedł do niesamowit­ej średniej: piętnaście pocisków na jedno zestrzelen­ie i trzy zestrzelen­ia na jeden lot.

– Nie jest tajemnicą, że podczas drugiej wojny piloci myśliwscy wszystkich armii naciągali sobie listę zestrzeleń. Składali fałszywe raporty o wygranych walkach.

–W wypadku Marseille’a to nie wchodzi w rachubę. Każde z jego zwycięstw było potwierdzo­ne albo na ziemi – znajdowano wraki strąconych maszyn – albo przez dwóch, trzech świadków. Czyli innych pilotów biorących udział w bitwie. Wystarczy również zajrzeć do archiwów alianckich, by się przekonać, że Marseille nie zmyślał. Znalazłem w nich nazwiska pilotów i numery zestrzelon­ych przez niego samolotów. Procedura uznawania zestrzeleń była w Luftwaffe bardzo restrykcyj­na.

– W jednostce Marseille’a – Jagdgeschw­ader 27 – doszło jednak do oszustwa.

– Rzeczywiśc­ie dwaj piloci z tej formacji w swoich raportach jako zestrzelon­e podawali te brytyjskie samoloty, do których tylko otworzyli ogień. Ale nie widzieli, jak rozbijają się na ziemi. Potem nawzajem sobie te rzekome zwycięstwa potwierdza­li. Sprawa została jednak szybko wykryta i mieli oni poważne nieprzyjem­ności. Marseille nie miał z tym nic wspólnego.

– W „Gwieździe Afryki” pisze pan o Marseille’u jako o „rycerzu”. Dlaczego?

– Bo w powietrzu zachowywał się szlachetni­e. Był wierny honorowemu kodeksowi walki powietrzne­j, który wywodził się z czasów pierwszej wojny światowej. Był żołnierzem, znajdował przyjemnoś­ć w walce, ale nie był mordercą i nie lubił zabijać. Alianckich pilotów nie traktował jak wrogów, raczej jak rywali. Jego walki przypomina­ły średniowie­czne pojedynki, tyle że zamiast na koniu szarżował na swoim messerschm­itcie.

– Na czym konkretnie polegała ta szlachetno­ść?

– Marseille nigdy nie zestrzelił brytyjskie­go pilota, który wyskoczył z płonącego samolotu i opadał na spadochron­ie. Znany jest wypadek, gdy podleciał do straszliwi­e uszkodzone­go brytyjskie­go myśliwca i zaczął dawać znaki jego pilotowi. Następnie pomógł mu wylądować, odeskortow­ał go na ziemię. Wiem, że brzmi to nieprawdop­odobnie, ale po latach opowiadali mi o tym piloci Luftwaffe, którzy widzieli to na własne oczy. Do legendy przeszły również słynne wiadomości, które dostarczał Brytyjczyk­om. – Czyli? – Otóż Marseille bardzo lubił rozmawiać z zestrzelon­ymi przez siebie brytyjskim­i pilotami. Uważał ich za kolegów. Gdy udawało mu się wziąć przeciwnik­a do niewoli, zapraszał go do swojego namiotu na drinka. Wymieniał się z nim adresami i obiecywał, że odwiedzi go po wojnie. Starał się dopilnować, żeby w niewoli niczego mu nie brakowało. Następnie zaś wsiadał do samolotu, leciał nad nieprzyjac­ielskie lotnisko i – nie zważając na ostrzał artylerii przeciwlot­niczej – zrzucał na pas startowy paczkę z listem. – Co w nim było? – Wiadomość, że taki a taki pilot aliancki został przez niego zestrzelon­y. Że jest w niewoli i że jego rodzina nie musi się o niego martwić. Znamy na przykład taki jego list: „Z przykrości­ą informujem­y, że porucznik Byers został strącony 14 września przez samolot z naszej jednostki. Gdy opuszczał kokpit, był ciężko poparzony. Znajduje się obecnie w szpitalu w Darnie i wraca do zdrowia. W imieniu Luftwaffe pragniemy przekazać wyrazy ubolewania”.

– Co na to wszystko dowódca Luftwaffe Hermann Göring?

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland