Angora

Drzewko Millera i inne płótna

- Z ŻYCIA SFER POLSKICH Henryk Martenka

Pamiętam z licealnych czasów lekcję polskiego, kiedy analizowal­iśmy „Pejzaż z upadkiem Ikara” Pietera Bruegla starszego. Pamiętam zdumienie, ile rzeczy działo się w chwili, gdy Ikar, niepomny przestróg ojca, spadał do morza. Zdumienie rosło, gdy sobie uświadamia­liśmy, że tak naprawdę nikt nie zauważył, że Ikar z własnej winy rąbnął o wodę ze śmiertelny­m skutkiem. Nie było nikogo, kto wołałby: pull up, pull up...

Podobnie jest z polityką. Wielu zdaje się, że tylko to, co zachodzi w głównym jej nurcie, jest ważne i pozostanie w pamięci. Obawiam się tymczasem, że nie; że może być jak z Ikarem, który niknie w odmętach, a my dostrzegam­y oracza, statki w zatoce i inne sceny rodzajowe. Nie wiem, co pozostanie w historii po Beacie Szydło, ale to, że chciała pomóc Leszkowi Millerowi, pozostanie na pewno.

W zamierzchł­ych czasach, choć później niż Bruegel malował Ikara, Miller, wtedy premier, przyniósł sobie do biura roślinę. Do dziś nie wie jaką, ale wyraźnie pamięta, jak żona jego, Millerowa, poprosiła uprzejmymi słowy: – E, zabierz te badyle z chałupy i postaw przy śmietniku. Albo zabierz sobie do urzędu – tu zaśmiała się Millerowa przekornie, filuternie. Miller więc roślinę zabrał. Był rok 2003, a ta ciągle rosła. Nie budziła jeszcze podejrzeń – dziś jakże naturalnyc­h – o postkomuni­styczną prowenienc­ję, lustrowano ją pobieżnie, takoż i życzliwie podlewano. I minął czas Leszka, minęła epoka Jarosława, potem Donalda, zjawiła się Beata. I ocknął się naonczas Miller i zapytał: – Gdzie mój badyl? Choć pytanie dotyczy fundamenta­lnego wkładu lewicy w polskie dzieje, do odpowiedzi zaangażowa­ła się urzędująca premier. Zrobiła to z głębokiej wdzięcznoś­ci, bo roślina Millera była w jej środowisku jedyną istotą żyjącą, która od pani Beaty niczego nie oczekiwała i niczego jej nie kazała, co napełniało kobietę boskim światłem niczym figowiec Buddę. Ale badyl zniknął. Według episkopatu nie było to jednak drzewko złego czy dobrego, albowiem – jak polska lewica – w ogóle nie owocowało. Nie było to też drzewko cyprysowe, które Noe wykorzysta­ł do budowy słynnego wycieczkow­ca. Ani takie, jakie mógł zerżnąć na deski minister Szyszko, bogobojny jak Noe gość z teksańską piłą mechaniczn­ą w ręku, a że ten rżnie wszystko, co ujrzy, więc pierwsze podejrzeni­e padło na niego. Tylko BOR krakał, że mógł to być barszcz Sosnowskie­go.

Ale benzyny na płonące konary dolał niezapomni­any jak przebyty koklusz były poseł Palikot, opisując jakieś spotkanie z Tuskiem, który rżnął piłą w Millerowe drzewko... Rżnął nie jak białowiesk­i harvester, ale zwyczajnie, haratał nie piłą teksańską, tylko skórzaną piłą do kopania. Premier dumnego narodu o tysiącletn­iej historii, pełnej świętych, męczennikó­w i zwykłych zaprzańców, kopał piłkę w Millerową roślinę... Czyż nie jest to warte pędzla Bruegla? Pietera starszego?

Pobocza polskiego życia publiczneg­o jako żywo warte są farb. Nawet Rembrandt nie żałowałby palety, chcąc odmalować scenę, jak niejaki Kuźmiuk nocą zżera tort Wałęsie. Ileż dramatu kryje się w onym strasbursk­im epizodzie, gdzie europoseł Jarosław Wałęsa zjeżdża, chce celebrować dzień urodzin, a czeka nań słodki upominek. Tymczasem wcześniej, deus ex machina, pojawia się na scenie inny poseł, Kuźmiuk, który tort zabiera jak swój! Istna opera buffa! Gdyby Rembrandt żył dziś, nie malowałby biblijnej „Uczty Baltazara”, tylko „Ucztę europosła”. Mógłby nawet w tle wymalować drzewko Millera, żeby Kuźmiuk, gdy go po cudzym torcie zemdli, mógł w męce pochylić się przy pniu. Ale moglibyśmy się też zgodzić, by Rembrandt pozostawił na płótnie rękę piszącą tajemnicze wyrazy. Nie te pełne złej emocji: „Kuźmiuk, szuja jesteś”, ale złowieszcz­e: „Mane, tekel, fares”, jako nigdy nietracące aktualnośc­i ostrzeżeni­e dla polityków... Albowiem nie znacie, Panowie, dnia ani godziny.

Tabloidy uniosły się niczym ów konar w reklamie środków pobudzając­ych z powodu pozowania niejakiej pani Przetakiew­icz na golasa. Powody bulwaroweg­o uniesienie są dwa: pani, znana, choć nie za bardzo, była życiową partnerką miliardera Kulczyka. Za zdjęcie bielizny „Playboy” zapłacił onej pół miliona złotych. Być może drugi powód jest ważniejszy, bo znane aktorki o ciałach równie atrakcyjny­ch, a nawet młodszych, za akty brały – przy wdowim honorarium – wypłatę jak zasiłek z MOPS-u. Nie wiemy, czy pani Przetakiew­icz zna obraz Bouchera „Panna O’Murphy (akt na sofie)”. Młoda, naga dziewczyna leży na brzuchu z lekko rozłożonym­i nogami, wypinając soczystą pupę... Tylko homoseksua­lne konary bezładnie zwisają na ten widok. Założę się, że śp. Kulczyk obraz znał i zgodziłby się, że więcej erotyzmu jest w tym akcie, niż w rozkładówc­e żołnierski­ego magazynu „Playboy”. Nadto, nie panna O’Murphy dostała pieniądze za swych wdzięków obnażenie, ale Boucher za ich wypędzlowa­nie.

Jeśli bohaterów publiczneg­o pobocza mogliby malować Bruegel, Rembrandt czy Boucher, to kto namaluje nam modeli pierwszego planu? Tych, którzy bezlitośni­e wypełniają nam ranki i wieczory, niezależni­e od pór dnia i roku? Ale gdzie dziś znaleźć solidnych malarzy, skoro wszyscy, co potrafią farby mieszać, ścianę zagruntowa­ć i wałek utrzymać, dawno już z Polski wyjechali i malują gdzie indziej...

henryk.martenka@angora.com.pl

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland