Drzewko Millera i inne płótna
Pamiętam z licealnych czasów lekcję polskiego, kiedy analizowaliśmy „Pejzaż z upadkiem Ikara” Pietera Bruegla starszego. Pamiętam zdumienie, ile rzeczy działo się w chwili, gdy Ikar, niepomny przestróg ojca, spadał do morza. Zdumienie rosło, gdy sobie uświadamialiśmy, że tak naprawdę nikt nie zauważył, że Ikar z własnej winy rąbnął o wodę ze śmiertelnym skutkiem. Nie było nikogo, kto wołałby: pull up, pull up...
Podobnie jest z polityką. Wielu zdaje się, że tylko to, co zachodzi w głównym jej nurcie, jest ważne i pozostanie w pamięci. Obawiam się tymczasem, że nie; że może być jak z Ikarem, który niknie w odmętach, a my dostrzegamy oracza, statki w zatoce i inne sceny rodzajowe. Nie wiem, co pozostanie w historii po Beacie Szydło, ale to, że chciała pomóc Leszkowi Millerowi, pozostanie na pewno.
W zamierzchłych czasach, choć później niż Bruegel malował Ikara, Miller, wtedy premier, przyniósł sobie do biura roślinę. Do dziś nie wie jaką, ale wyraźnie pamięta, jak żona jego, Millerowa, poprosiła uprzejmymi słowy: – E, zabierz te badyle z chałupy i postaw przy śmietniku. Albo zabierz sobie do urzędu – tu zaśmiała się Millerowa przekornie, filuternie. Miller więc roślinę zabrał. Był rok 2003, a ta ciągle rosła. Nie budziła jeszcze podejrzeń – dziś jakże naturalnych – o postkomunistyczną proweniencję, lustrowano ją pobieżnie, takoż i życzliwie podlewano. I minął czas Leszka, minęła epoka Jarosława, potem Donalda, zjawiła się Beata. I ocknął się naonczas Miller i zapytał: – Gdzie mój badyl? Choć pytanie dotyczy fundamentalnego wkładu lewicy w polskie dzieje, do odpowiedzi zaangażowała się urzędująca premier. Zrobiła to z głębokiej wdzięczności, bo roślina Millera była w jej środowisku jedyną istotą żyjącą, która od pani Beaty niczego nie oczekiwała i niczego jej nie kazała, co napełniało kobietę boskim światłem niczym figowiec Buddę. Ale badyl zniknął. Według episkopatu nie było to jednak drzewko złego czy dobrego, albowiem – jak polska lewica – w ogóle nie owocowało. Nie było to też drzewko cyprysowe, które Noe wykorzystał do budowy słynnego wycieczkowca. Ani takie, jakie mógł zerżnąć na deski minister Szyszko, bogobojny jak Noe gość z teksańską piłą mechaniczną w ręku, a że ten rżnie wszystko, co ujrzy, więc pierwsze podejrzenie padło na niego. Tylko BOR krakał, że mógł to być barszcz Sosnowskiego.
Ale benzyny na płonące konary dolał niezapomniany jak przebyty koklusz były poseł Palikot, opisując jakieś spotkanie z Tuskiem, który rżnął piłą w Millerowe drzewko... Rżnął nie jak białowieski harvester, ale zwyczajnie, haratał nie piłą teksańską, tylko skórzaną piłą do kopania. Premier dumnego narodu o tysiącletniej historii, pełnej świętych, męczenników i zwykłych zaprzańców, kopał piłkę w Millerową roślinę... Czyż nie jest to warte pędzla Bruegla? Pietera starszego?
Pobocza polskiego życia publicznego jako żywo warte są farb. Nawet Rembrandt nie żałowałby palety, chcąc odmalować scenę, jak niejaki Kuźmiuk nocą zżera tort Wałęsie. Ileż dramatu kryje się w onym strasburskim epizodzie, gdzie europoseł Jarosław Wałęsa zjeżdża, chce celebrować dzień urodzin, a czeka nań słodki upominek. Tymczasem wcześniej, deus ex machina, pojawia się na scenie inny poseł, Kuźmiuk, który tort zabiera jak swój! Istna opera buffa! Gdyby Rembrandt żył dziś, nie malowałby biblijnej „Uczty Baltazara”, tylko „Ucztę europosła”. Mógłby nawet w tle wymalować drzewko Millera, żeby Kuźmiuk, gdy go po cudzym torcie zemdli, mógł w męce pochylić się przy pniu. Ale moglibyśmy się też zgodzić, by Rembrandt pozostawił na płótnie rękę piszącą tajemnicze wyrazy. Nie te pełne złej emocji: „Kuźmiuk, szuja jesteś”, ale złowieszcze: „Mane, tekel, fares”, jako nigdy nietracące aktualności ostrzeżenie dla polityków... Albowiem nie znacie, Panowie, dnia ani godziny.
Tabloidy uniosły się niczym ów konar w reklamie środków pobudzających z powodu pozowania niejakiej pani Przetakiewicz na golasa. Powody bulwarowego uniesienie są dwa: pani, znana, choć nie za bardzo, była życiową partnerką miliardera Kulczyka. Za zdjęcie bielizny „Playboy” zapłacił onej pół miliona złotych. Być może drugi powód jest ważniejszy, bo znane aktorki o ciałach równie atrakcyjnych, a nawet młodszych, za akty brały – przy wdowim honorarium – wypłatę jak zasiłek z MOPS-u. Nie wiemy, czy pani Przetakiewicz zna obraz Bouchera „Panna O’Murphy (akt na sofie)”. Młoda, naga dziewczyna leży na brzuchu z lekko rozłożonymi nogami, wypinając soczystą pupę... Tylko homoseksualne konary bezładnie zwisają na ten widok. Założę się, że śp. Kulczyk obraz znał i zgodziłby się, że więcej erotyzmu jest w tym akcie, niż w rozkładówce żołnierskiego magazynu „Playboy”. Nadto, nie panna O’Murphy dostała pieniądze za swych wdzięków obnażenie, ale Boucher za ich wypędzlowanie.
Jeśli bohaterów publicznego pobocza mogliby malować Bruegel, Rembrandt czy Boucher, to kto namaluje nam modeli pierwszego planu? Tych, którzy bezlitośnie wypełniają nam ranki i wieczory, niezależnie od pór dnia i roku? Ale gdzie dziś znaleźć solidnych malarzy, skoro wszyscy, co potrafią farby mieszać, ścianę zagruntować i wałek utrzymać, dawno już z Polski wyjechali i malują gdzie indziej...
henryk.martenka@angora.com.pl