Lepiej nie wiedzieć
OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
Tygodnik Do Rzeczy przynosi wyniki badań, które całkowicie wywracają dotychczasową wiedzę o dojrzewaniu człowieka oraz dowodzą, że ludzie mają o tym od wieków zupełnie mylne pojęcie. Jak na taki przełom w poznawaniu tego procesu, rewelacje te pozostają stanowczo zbyt głęboko ukryte na łamach wspomnianego tygodnika, na co nie można pozwolić.
Chodzi o to, że – według najnowszych badań – młodzież opowiada się za tym, aby o życiu seksualnym w szkole rozmawiać z nią „ możliwie późno”. Pozwoliliśmy sobie wytłuścić to sformułowanie, albowiem to, że dzieci nie chcą wiedzieć, jak się robi dzieci, ani nawet o tym słyszeć, jest wnioskiem tak sprzecznym z potocznymi doświadczeniami, że naszą wiedzę o rozmnażaniu człowieka trzeba by budować całkiem od nowa. Byliśmy dotąd skłonni uważać, że jest to jedyna wiedza, którą dzieci chcą posiąść natychmiast, a nawet chłopcy robią to z dziewczętami, nie czekając, aż się dowiedzą po co.
Tymczasem w polskiej szkole „ możliwie późno” oznacza jeszcze później, bo w związku z reformą szkolnictwa zostało już przełożone na święty nigdy. Według własnych deklaracji młodzież byłaby skłonna się o wszystkim dowiedzieć „ nie w szkołach podstawowych”, ale „w gimnazjach lub później”. No i właśnie w gimnazjach już nie, bo ich nie ma, a dotychczasowe dwie ich pierwsze klasy zostały cofnięte do szkoły podstawowej, gdzie życiem seksualnym młodzież ma się nie interesować o wiele dłużej. Albowiem „ masturbacja, antykoncepcja, przebieg stosunku seksualnego jako źródło satysfakcji, aborcja – to tematy nie dla nastolatków w podstawówce”. Chociaż zawsze osoby, które chciały się tego dowiedzieć jeszcze później, mogły przecież zostać w tej samej klasie na drugi rok.
Pytanie, jakie się nasuwa, brzmi: Czy uczniowie nie chcą się tego uczyć, bo już to wiedzą, czy wynika to z ich nastawienia ogólnego, aby nie uczyć niczego, bo i tak mają przeładowany program lekcji?
Gdyby dzieci wszystko wiedziały, to raczej chciałyby się pochwalić pani nauczycielce, a może nawet ją o wielu rzeczach dla niej dotąd nieznanych – poinformować.
Jednak zakładając, że uczniowie mniej więcej (a nawet w detalach) wiedzą, jak się robi dzieci, ewentualne proponowane lekcje na ten temat mogą jedynie wprowadzić wśród nich zamęt i dezorientację, więc może lepiej, aby ich nie było.
Oto bowiem dowiadują się oni na lekcjach głównie tego, że do powstania dziecka potrzebne jest małżeństwo. „ Dzieci powinno się uczyć o wartościach rodzinnych i miłości jako podstawie małżeństwa”. Jeśli dzieci zrozumieją z tego, że bez małżeństwa dzieci być nie może i że wystarczy robić to poza małżeństwem, aby ich nie było, powstają z tego tylko gigantyczne nieporozumienia. Niektórzy mogą widzieć w tym nawet sposób – z braku znajomości innych – na zabezpieczenie.
Nawet statystyka by na to wskazywała. Oto – jak donosi Wprost –„ co czwarte dziecko w Polsce jest pozamałżeńskie”. Nie wiadomo, czy jest to skutek tej edukacji, jaką przedstawiliśmy wyżej, ale na pewno jest dowodem na to, że szkoła kłamie. Dziecko bowiem wcale nie bierze się z małżeństwa, a co najmniej w 25 procentach nie ma z nim nic wspólnego.
W 2016 roku prawie 100 tysięcy dzieci (na 370 tysięcy ogółem w Polsce) urodziło się wbrew temu, co ich rodzice usłyszeli w szkole! Żadne małżeństwo w ogóle nie było do tego potrzebne.
Już w większej mierze prawdziwe byłoby twierdzenie, że dzieci biorą się z 500+. Chociaż w zasadzie jest to jak najbardziej zgodne z obecną linią polityczną szkoły, przyczyn rozmnażania człowieka na razie nikt tak na razie nie charakteryzuje.
W dawniejszych czasach, kiedy ludzie wierzyli jeszcze w to, co usłyszeli w szkole, kiedy odkryto jakieś dziecko poza małżeństwem, próbowano ex post poprawić ten błąd. Robiono to metodą lekkiej zmiany kolejności zdarzeń: tzn. małżeństwo zawierano wtedy, kiedy dziecko już było w drodze. Nawiasem mówiąc, o możliwości wcześniejszego płodzenia dziecka i zawierania małżeństwa dopiero później podręczniki szkolne nie wspominają.
Teraz jednak nawet i to jest staroświeckie. „ Prawie zanikła tendencja tzw. małżeństw naprawczych, czyli takich, które były zawierane ze względu na ciążę po poczęciu dziecka, a koniecznie przed jego urodzeniem”. Sam termin „ małżeństwo naprawcze” sugeruje, że coś zostało popsute, co akurat z punktu widzenia zdobywania przez ucznia wiedzy o relacjach przyczynowo-skutkowych w rozmnażaniu jest prawdą: już prawie wszystko.
W sumie taka edukacja prowadzi uczniów do prostego wniosku, żeby małżeństw nie zawierać. Jeśli uwierzą, że dziecko bierze się z zawarcia małżeństwa, jego niezawarcie mogą uznać za środek antykoncepcyjny. Kiedy zaś pojmą lub się przekonają na własnej skórze, że dziecko nic sobie z małżeństwa nie robi i nie uzależnia swojego przyjścia na świat od żadnego ślubu, tylko stawia na pełną wolność obyczajową, tym bardziej nie będą wiedzieli, po co ono jest. Tak czy inaczej, będą mieli nauczkę: trzeba było nie uważać w szkole, toby się tak nie wpadło.
PS We wtorki zapraszam teraz na telewizyjne wydanie przeglądu prasy do Polsatu News po godz. 21.