Internet prawy i sprawiedliwy
– Co zrobicie, jeśli Jarkowi przyjdzie do głowy zabrać wam komputer i internet? – pytała Henryka Krzywonos podczas lipcowych demonstracji w obronie Sądu Najwyższego. – Zabiorą Wam Woodstock, a potem YouTube’a, Insta, Fejsa i Snapa – wtórował jej na Twitterze poseł PO Borys Budka. – To będzie dotyczyć mediów, nie tradycyjnych, telewizji, tylko tak, jak robił Erdoğan w Turcji – cenzurowanie Facebooka, YouTube’a, Twittera. Właśnie do takich działań prowadzi jedynowładztwo – alarmowała posłanka „Nowoczesnej” Kamila Gasiuk-Pihowicz. Ich słowa brzmiały histerycznie, ale w miarę upływu czasu ten scenariusz wydaje się coraz bardziej realny. Choć kontrolę nad siecią PiS przejmuje w białych rękawiczkach i z pieśnią o wolności na ustach.
Kłamstwo jak hydra
W Ministerstwie Cyfryzacji trwają prace nad nowelizacją ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. „Gazeta Wyborcza” dotarła do siedmiostronicowego dokumentu zawierającego projekty zmian. Nowe prawo ma walczyć z rozpowszechnianiem tzw. fake newsów, czyli fałszywych wiadomości. Mówił o nim już w lipcu Dominik Tarczyński. – Fake news to po prostu kłamstwo i świadoma manipulacja, która psuje dialog publiczny i powinna być piętnowana – grzmiał poseł PiS, zapowiadając błyskawiczne konsultacje z prawnikami i stworzenie aktu wprowadzającego kary finansowe dla mediów i osób publicznych zamieszczających nieprawdziwe doniesienia. Wielkość kary miałaby zależeć od zasięgu, jakim dysponuje nadawca, oraz od stopnia szkodliwości informacji. Tarczyński proponował nawet 3 mln zł dla nadawców telewizyjnych i kilkaset tysięcy dla portali internetowych. Z fake newsami próbują uporać się wszystkie rządy na świecie. A ponieważ najwięcej kłamstw i mowy nienawiści pojawia się na portalach społecznościowych, które mają też największą moc rażenia ze względu na liczbę użytkowników, działania antyfake’owe rozpoczęto od nacisków na Facebooka. Polecono mu kontrolowanie treści, z czego wywiązywał się w miarę swoich ograniczonych możliwości – raz lepiej, raz gorzej, a w sumie niezbyt efektywnie. Ten najpopularniejszy serwis zaatakowany został z całą mocą po wyborach w USA. Zarzuty mówiły, że fejki wpłynęły na wyniki głosowania. Szef Facebooka Mark Zuckerberg bronił się, twierdząc, że 99 proc. zamieszczanych u niego treści jest prawdziwa, ale dla uspokojenia nastrojów opublikował nowy status, opisujący walkę z fałszywkami. Przed wyborami prezydenckimi we Francji szczycił się, że zastosował sankcje wobec 30 tys. kont podających kłamliwe wiadomości i rozpowszechniających spam. Starania Facebooka nie znalazły uznania w Niemczech, więc w roku wyborczym przyjęto tam nowe prawo, w myśl którego już nie serwisy decydują o kasowaniu podejrzanych postów i blokowaniu profili, lecz specjalna organizacja. W jej szeregach zasiadają przedstawiciele mediów społecznościowych, a materiały zamieszczane przez internautów oceniają niezależni fachowcy. Skuteczność tego ciała jest jednak wielce wątpliwa, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że eksperci musieliby monitorować aktywność około 30 mln Niemców korzystających z Facebooka i co najmniej kilkanaście milionów z innych mediów społecznościowych. Podobny problem ma sam Facebook – masa ludzi produkująca niezliczoną ilość informacji. Ale jest też inna, poważniejsza przeszkoda przy eliminacji fake newsów – wprowadzanie kontroli skutkuje oskarżeniem o cenzurę.
Polska wojenka z Facebookiem
– Nie chcemy słyszeć zarzutów o wprowadzaniu cenzury, dlatego zależy nam, żeby ustawa była efektem współpracy wielu środowisk – twierdził Tarczyński. Cel, jaki postawiło przed sobą Prawo i Sprawiedliwość, jest niewątpliwie szlachetny, choć robota gigantyczna, wymagająca niespotykanej precyzji i delikatności, by nie wylać dziecka z kąpielą. Tymczasem w materiałach roboczych ujawnionych przez „Wyborczą” zalazły się bardzo kontrowersyjne zapisy. Jeden z nich mówi, że żaden portal nie będzie mógł ograniczać internautom korzystania ze swoich usług, np. uniemożliwiając mu publikowanie treści nawet tych nieakceptowanych przez regulamin. Czyli – zdawałoby się – hulaj dusza, piekła nie ma, bo władza broni wolności słowa. Sęk w tym, że nie tyle wolności naszej, co własnej. Źródła proponowanej regulacji prawnej tkwią bowiem w konflikcie polskiej prawicy z Facebookiem, który w listopadzie 2016 roku zablokował konta członków ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. O Marszu Niepodległości informowali oni za pomocą plakatu z symbolem falangi. Facebook uznał to za złamanie swojego regulaminu. W odpowiedzi prawicowcy potraktowali blokadę jako zamach na artykuł 54. polskiej konstytucji: Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Narodowcy poszli na skargę do rządu PiS. Ujął się za nimi wówczas wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, zaś minister cyfryzacji Anna Streżyńska ogłosiła na Twitterze, że zamierza rozmawiać z zarządzającymi portalem. Facebook naraził się również posłowi Kukiz’15 Markowi Jakubiakowi. Z rozpędu czy też błędnego zakwalifikowania obchodów 11 listopada jako nacjonalistycznych, również zablokował mu konto, na którym swój udział w Marszu Niepodległości Jakubiak anonsował zdjęciem z biało-czerwonymi flagami i wpisem: Będę z rodziną, czy się Facebookowi podoba, czy nie. Opinię prawicy o portalu społecznościowym publicznie wyraziła posłanka Krystyna Pawłowicz. Gdzie? Oczywiście na Facebooku: Pan poseł Marek Jakubiak (...) nie jest pierwszym POSŁEM, ofiarą lewackiej cenzury na FB. KILKAKROTNIE już blokowano mój FB (...). POSEŁ RZECZYPOSPOLITEJ dostawał od jakiegoś anonimowego, lewackiego cenzora „karę” za użycie w Polsce słowa „homoseksualista”, czy za zwrot „przejdź dalej, trollu”, co było moją „niestosowną w standardach społeczności FB” odpowiedzią na bluzgi jednej z osób pod moim adresem.
Cenzura w ręce mas
Ale powróćmy do fake newsów. Gwarantując polskim internautom niczym nieskrępowaną swobodę wypowiedzi, projektodawcy ustawy powinni zauważyć, że otwierają im jednocześnie furtkę do publikowania kłamstw, oszczerstw i mowy nienawiści. I zauważyli. Kolejna regulacja ma wprowadzić cenzurę, choć bardzo osobliwą, bo społeczną. Użytkownicy portali, czytelnicy internetowej prasy, widzowie internetowych telewizji mają czuwać i kontrolować sami. Będą mieli możliwość oznaczania artykułów, wypowiedzi, programów i cudzych postów jako fałszywych. Tym sposobem o prawdzie zadecyduje swoisty plebiscyt sieciowy. Jeśli zatem ktoś nie lubi pani X, gazety Y czy telewizji Z, dostanie wygodne narzędzie do ich dyskredytacji. Podobnie łatwo będzie mógł zaliczyć do kłamstw negatywne opinie na swój temat. Kto to wszystko zweryfikuje, projektodawcy milczą. Można sobie wyobrazić – pisze „Wyborcza” – że po przegłosowaniu przepisów na portalach pojawią się nowe zastępy trolli i botów – sztucznych kont – których jedynym zadaniem będzie głosowanie przy wszystkich artykułach na ich niekorzyść. Wystarczy, że prawica wyśle swych trolli do niesprzyjających jej portali, by wszystkie artykuły były nagle oznaczone jako nieprawdziwe. A to jeszcze nie wszystko. Kolejnym pomysłem jest formularz zgłoszeniowy. Jego wzór do wypełnienia ma zamieszczać każdy serwis. Służyłby internautom do informowania wydawcy o fake newsach, mowie nienawiści i innych działaniach zabronionych prawem.