Czasami na sali operacyjnej czujemy się jak bogowie
Ciemna strona mocy
Ze stosowaniem dopingu wiąże się wiele zagrożeń. Po pierwsze część dostępnych na czarnym rynku preparatów to podróbki znanych „underów” z zagranicy, czyli sterydów produkowanych w podziemnych laboratoriach chemicznych. Najczęściej albo nie zawierają środka wymienionego na etykiecie, albo inne dawki niż reklamowane. W najgorszym wypadku w ich składzie znajdziesz szkodliwe zanieczyszczenia, takie jak cynę, ołów czy arsen, mogące wywierać negatywny wpływ na układ nerwowy lub trawienny. Nawet jeśli trafisz na oryginał i nie masz bladego pojęcia, jak go stosować, to nie wierz, że za przyrosty masy i siły zapłacisz tylko hormonalną huśtawką.
– Skutki uboczne przyjmowania sterydów anaboliczno-androgennych są zależne od wielu czynników, przede wszystkim od doboru środków, przyjmowanych dawek, czasu trwania cyklu, diety, indywidualnej wrażliwości organizmu, wieku, płci oraz oczywiście zastosowanych środków ochronnych i wspomagających powrót do równowagi – mówi lek. med. Mikołaj Wiśniewski (Idziak & Wiśniewski). Większość z nich ma charakter przejściowy, ale niektóre mogą wiązać się z trwałym pogorszeniem zdrowia.
– Wprowadzenie dodatkowej porcji sterydów anabolicznych do organizmu powoduje poważne zachwianie równowagi hormonalnej. U mężczyzn przyjmujących pochodne testosteronu dochodzi do kurczenia jąder, co prowadzi do impotencji. U kobiet z kolei pojawiają się efekty maskulinizacji: nadmierne owłosienie, nieregularne cykle menstruacyjne czy obniżenie głosu. U obu płci duże dawki anabolików powodują ginekomastię, czyli rozrost gruczołów piersiowych. Często spotykane są także bolesne skurcze mięśni i obrzęki spowodowane zatrzymywaniem wody w organizmie. Najbardziej niebezpieczne konsekwencje, takie jak zahamowanie wzrostu, dotyczą osób młodych. Następstwa długoterminowe to problemy z wątrobą, prostatą, nerkami, prowadzące w skrajnych przypadkach do nowotworu. Niekorzystny wpływ sterydów notuje się także w funkcjonowaniu mięśnia sercowego, powodując jego przerost, a niekiedy prowadząc do poważnych zmian i zawału serca. Na dodatek, jak pokazują badania, sterydy anaboliczne wzmagają agresję, zachowania impulsywne, zmienność nastrojów, nadpobudliwość, depresję, a nawet myśli samobójcze – komentuje lekarz.
Wygląda na to, że Hardkorowy Koksu mylił się, mówiąc, że „sterydy trzeba brać z głową”. Z głową to trzeba ich unikać...
– Panie profesorze, jaka była pańska najtrudniejsza operacja?
– Chyba żaden chirurg nie ma tej jednej, najtrudniejszej operacji. Każda może być trudna w jakimś fragmencie, niekoniecznie w całości. Chirurgia jest zawodem, w który zaprzęga się przy stole operacyjnym nie tylko wysiłek fizyczny: stanie w niewygodnej, jednostajnej, monotonnej pozycji, ale także obciążenie psychiczne przy stałym napięciu uwagi i zmysłów oraz w stresie. Tak jest nawet wtedy, gdy ktoś pracuje jako chirurg od 30 lat.
Ale jeśli pani pyta o najtrudniejszą, to przypominam sobie operację bardzo trudnego nowotworu kości krzyżowej. Wiedziałem, że operacja niesie ze sobą dużą utratę krwi, o czym chory i jego rodzina zostali uprzedzeni. Co więcej: powiedziałem, że może się też zdarzyć, że nie będziemy w stanie opanować krwawienia i może skończyć się to źle, ze zgonem na stole operacyjnym włącznie. – Rzeczywiście było ciężko? – Krwawienie było gigantyczne. To był dramatyczny wyścig: albo usunę całkowicie guza i krwawienie się zatrzyma, albo – zanim go usunę – chory wykrwawi się na śmierć. W miarę jak krwawienie było coraz większe, do moich uszu dobiegała nerwowa krzątanina ze strony anestezjologów. Spadki ciśnienia, przetaczanie krwi, potem przyjście drugiego i kolejnego anestezjologa. Wszystko to słyszałem, mając wzrok utkwiony w polu operacyjnym. Już wiedziałem, że nie jest dobrze. I nagle słyszę najgorsze ze strony anestezjologów: mówią, żebyśmy obrócili na plecy leżącego na brzuchu chorego i reanimowali go. Ale jak? Olbrzymia rana operacyjna na plecach jest otwarta. Mogę tylko upakować ją gazą i odwrócić chorego. Już niemal obracaliśmy chorego, gdy anestezjolog zrezygnowanym głosem powiedział: „To już zaszywajcie”. Intensywne krwawienie ustało, krew leniwie spływała do rany, tak jakby ciśnienie tętnicze było już szczątkowe. Miałem wrażenie, że zaszywamy niemal zwłoki. I w tym momencie, w tym największym rozgardiaszu, w tej całej adrenalinie, ujrzałem kątem oka w drzwiach sali operacyjnej kapelana szpitalnego, z zaledwie zarzuconym na ramiona fartuchem. Kto go tam wpuścił w takiej chwili i to na dodatek kompletnie niesterylnego? Nie wiem.
– Co ksiądz zrobił?
– Kapelan rozpoczął modlitwę, a później zniknął. Kiedy chory został zdjęty ze stołu ze szczątkową funkcją krążenia, zdecydowałem, że od razu pójdę poinformować żonę chorego o niekorzystnym przebiegu operacji. Nie było jej jednak. Chwilę poczekałem i zszedłem ponownie na blok operacyjny. Chciałem sprawdzić, czy już stwierdzono zgon. Wchodzę na salę wybudzeń, a stamtąd dochodzi mnie głos mojego pacjenta, całkiem zresztą żwawy: „Panie docencie, co z tą operacją? Udała się czy nie?”. Zamurowało mnie. Byłem pewien, że ten chory nie przeżyje tej operacji. – Niesamowity przypadek. – Właśnie z takich przypadków składają się najciekawsze wspomnienia zawodu lekarza. Mógłbym opowiedzieć wiele takich historii. Każda byłaby niczym film akcji, bo operacje budzą czasami olbrzymie emocje. Chirurgia i medycyna uczą pokory. Czasami na sali operacyjnej czujemy się jak bogowie, ale to błogie przeświadczenie trwa tylko do następnej ciężkiej operacji, która weryfikuje nasze nieskromne poczucie bycia kimś wyjątkowym. – Jakie operacje są trudne? – Każda może być trudna. Najwięcej powikłań zdarza się przy banalnie prostych operacjach. Zawsze powtarzam moim asystentom: nie ma prostych operacji. Każda jest poważna. Nawet wyrwanie zęba u stomatologa może spowodować niespotykane komplikacje.
– Zastanawiam się, czy trudniej operuje się dziecko, czy starszego, który rozumie więcej i zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji?
– Ja nie operuję dzieci. Operuję młodzież, taką 12- czy 13-letnią. W sensie anatomicznym, wielkości pola operacyjnego itd. nie czuję tej różnicy na stole operacyjnym. Mówiąc natomiast o nastawieniu psychicznym, to brzemię odpowiedzialności jest większe, gdy operuje się tak młodego człowieka. Na szczęście to uczucie znika w momencie, gdy chorego pokryje się prześcieradłami i chustami operacyjnymi i ma się wyeksponowany tylko kawałek skóry. To jest chyba tak, jak z aktorem wychodzącym na scenę: przed wyjściem denerwuje się, a później, gdy stanie w świetle reflektorów, to trema uchodzi.
– Co pan uważa za swój największy sukces zawodowy?
– To, że w ogóle zostałem chirurgiem. To było moje marzenie. Kiedy już zostałem chirurgiem, a w zasadzie neurochirurgiem, to nie wiedziałem, że wyspecjalizuję się przede wszystkim w chirurgii kręgosłupa, i że będzie ona moją największą pasją zawodową. Za sukces poczytuję sobie fakt, że udało mi się po przyjeździe do Tarnowa przeobrazić nieznany wcześniej oddział neurochirurgii w szpitalu wojewódzkim w oddział słynący z chirurgii kręgosłupa w całym kraju. Stało się to dzięki wielkiej pomocy i zaangażowaniu dyrektor szpitala Anny Czech, która wzięła sobie do serca ideę stworzenia w Tarnowie znaczącego oddziału neurochirurgii. W Tarnowie udało mi się trafić na porządnych, uczciwych i oddanych oddziałowi ludzi, z którymi świetnie mi się współpracuje – to też sukces.
Za swoje osiągnięcie uważam także to, że zostałem w końcu profesorem, bo wymarzyłem to sobie na studiach. Zajęło mi to 30 lat. Myślę, że dosyć szybko jak na warunki polskie.
– Operuje pan najtrudniejsze przypadki chorób, urazów oraz nowotworów kręgosłupa i głowy. Mógłby pan pracować w najlepszych klinikach i szpitalach, a jednak od ponad 10 lat jest pan ordynatorem neurochirurgii w Szpitalu im. św. Łukasza w Tarnowie. Czy czasem nie żałuje pan podjętej przed laty decyzji?
– W pewnym momencie, po niemal 18 latach pracy w dużej Klinice Neurochirurgii Akademii Wojskowej w Łodzi, przybyłem do Tarnowa. Pracowałem w klinice słynącej wtedy w kraju z chirurgii kręgosłupa, więc stamtąd wyniosłem podstawy i umiejętności techniki chirurgicznej kręgosłupa. Miałem już dosyć pracy akademickiej, bo praca lekarza w klinice to nie tylko leczenie pacjentów, ale i zajęcia ze studentami medycyny, pisanie artykułów naukowych, badania naukowe. Byłem zmęczony tymi pozalekarskimi obowiązkami i chciałem oddać się wyłącznie działalności chirurgicznej.
Do Tarnowa trafiłem w wyniku zbiegu okoliczności. W 2002 roku odszedł ordynator oddziału neurochirurgii tarnowskiego szpitala. Zostawił zespół złożony z czterech młodych osób. Dyrektor Anna Czech chciała, żeby nowym ordynatorem został ktoś z zespołu prof. Andrzeja Radka, który był moim szefem w Łodzi. Wcześniej poznała prof. Radka jako pacjentka. Była oczarowana szarmanckim sposobem bycia mojego szefa oraz tym, że jest gwiazdą chirurgii. I odszedłem z łódzkiej kliniki.
Zgłosiłem się do szefa i uzgodniliśmy, że odejdę na swoje, tak jak uczyniło to przede mną wielu moich kolegów, którzy kolejno opuszczali klinikę, gniazdo