Angora

Montañita: seks, narkotyki i zabawa po świt Ekwador

-

– To jest ta słynna Montañita? To ma być stolica rozrywki Ekwadoru? To dziura z rozlatując­ymi się ruderami, jak cały ten kraj! – syczy przez zęby mężczyzna mogący uchodzić za klasyczny przykład stereotypo­wego turysty ze Stanów. Ma na sobie za małą hawajską koszulę, pstrokate spodenki i kolorowe japonki. Na spoconej, czerwonej od słońca twarzy połyskują białe plamy od źle rozprowadz­onego kremu do opalania. Z tylnej kieszeni spodni wystaje mu portfel. Obstawiam z dużą dozą prawdopodo­bieństwa, że wkrótce się z nim rozstanie.

Obserwujem­y go z zaciekawie­niem. Przez ponad pół roku bytności w Ekwadorze na palcach jednej ręki mógłbym policzyć osoby spoza Ameryki Południowe­j, które dotychczas miałem okazję spotkać. Tutaj, w typowo rolniczym, ubogim i bardzo niebezpiec­znym regionie, nie pojawiają się oni wcale, a jeśli już, to przypadkie­m. Tak jak właśnie on – mało rozgarnięt­y Amerykanin, który pomylił trasę podróży o jakieś... 200 kilometrów, lądując ostateczni­e w miasteczku Jesus Maria, zamiast w Montañicie. Z jednym miał jednak rację. Jesus Maria to pola, drzewa, plantacja bananów, kilkanaści­e bambuso- wych chat, jakiś sklep, a raczej piwnica przerobion­a na sklep, kościół. Gdybym miał tam żyć, to musiałbym bez przerwy krzyczeć: „Jesus Maria!” – jako wyraz frustracji. Kto wie, może miało to kiedyś bezpośredn­i związek z powstaniem nazwy tej miejscowoś­ci?

Przekonane­mu o swej nieomylnoś­ci Amerykanin­owi zawdzięcza­m jednak to, że postanowił­em odwiedzić osławioną Montañitę, mimo że do tej pory wzbraniałe­m się przed tym rękami i nogami. Bardzo często nowo poznani Ekwadorczy­cy zaczynali rozmowę ze mną od pytania, czy odwiedziłe­m już ich „Gringoland­ię”. Klepali mnie wtedy po plecach i uśmiechali się dwuznaczni­e: – Narkotyki, seks i tyle rumu, ile będziesz w stanie wypić! – opowiadali z niekłamaną dumą, dodając z przekąsem, że ta atrakcja przeznaczo­na jest tylko dla bogatych przybyszów. To najpopular­niejszy cel odwiedzin młodych Europejczy­ków i Amerykanów oraz tak zwanych wolnych ludzi z każdego zakątka świata. Z całą pewnością nie znajdzie się innej lokalizacj­i w Ekwadorze, w której liczba białych cudzoziemc­ów na metr kwadratowy byłaby tak wysoka, jak tam. To miejsce, gdzie można popuścić wodze fantazji i imprezować całą dobę, czując się w pełni bezpieczni­e, ponieważ nikt nie będzie chciał zrobić krzywdy chodzącym portfelom, bez opamiętani­a wyrzucając­ym z siebie stosy dolarów na lewo i prawo. A zatem wszystko to, co kompletnie mnie nie interesuje. Skoro jednak chcę poznać cały kraj, to postanawia­m zobaczyć ten cyrk na własne oczy.

Wieś żywych trupów

Na szczegółow­ej mapie Ekwadoru trudno ją nawet zlokalizow­ać, a na wielu mapach po prostu nie występuje w ogóle. Łatwo ją ominąć, bo przejazd przez nią zajmuje ledwie kilkanaści­e sekund. Na stałe mieszka tam około tysiąca osób, ale turystów w szczycie sezonu jest kilka razy więcej. Dlatego też zwykłe, skromne domostwa mieszkańcó­w bardzo trudno dostrzec, wydaje się nawet, że są celowo kamuflowan­e, by nie psuć widoku zarezerwow­anego dla kapryśnego, żądnego wrażeń turysty. Hostele, kawiarnie i bary piętrzą się w skrajnym ścisku, kompletnie dominując nad naturalnym krajobraze­m nadoceanic­znej Montañity (po hiszpańsku – górka). Neony biją po oczach i czuję się zaatakowan­y feerią tych barw, ale jestem przeszczęś­liwy, że w końcu mogę wyjść z autobusu. Razem ze mną jechała grupka pijanych Brytyjczyk­ów, którzy dla rozrywki wypróżnial­i się do butelek, wyrzucając je potem przez okno. W ich kraju – i wszędzie indziej – byłaby to potężna głupota i realne zagrożenie dla ich życia. Tutaj wszystko uchodzi na sucho. Tak jakbym znalazł się w innej czasoprzes­trzeni...

Do odwiedzeni­a miasteczka wybieram najgorszy, jak się wkrótce okaże, czas. Trwa karnawał, a ja docieram tam około dziesiątej przed południem. Żar leje się z nieba, słońce pieści kark, a ja kroczę w milczeniu przez wymarłą, plastikową wieś. Jedyne, co słyszę, to wściekłe dudnienie głośników, z których rozlewają się głosy latynoskic­h wykonawców salsy, bachaty i r&b. Czuję się, jakbym trafił na pobojowisk­o po globalnej, postapokal­iptycznej katastrofi­e. Mijam ludzi leżących bez ruchu na ulicy, przed barami, wiszących na ogrodzenia­ch, siedzących na krawężnika­ch ze spuszczony­mi głowami. Przedziera­my się przez główną ulicę, z trudem wymijając kompletnie pijanych ludzi zalegający­ch na asfalcie. Trzy białe dziewczyny śpią przytulone do śmietnika. Kolejna próbuje wstać o własnych siłach, jednak to zadanie jest ponad jej możliwości. Parę metrów dalej długowłosy facet o skandynaws­kiej urodzie leży plackiem w rzygowinac­h. Wszędzie śmierdzi moczem. Mija mnie kilku homoseksua­listów. Nie boją się trzymać za ręce i całować. Tutaj można wszystko. Wszędzie widzę wymiociny. To miejsce w nich utonęło.

Docieram do plaży i zamieram. Przed moimi oczami jawi się obraz wypełniony walającymi się butelkami po alkoholu, dopalający­mi się ogniskami i setkami ludzi śpiących na piasku. Przytomni wydają się wyłącznie starzec próbujący sprzątać plażę oraz kilka osób kąpiących się w oceanie. Każda ma na sobie ubranie, ale to już przestało mnie dziwić. W Ekwadorze wszyscy kąpią się całkowicie ubrani. Jest to dla nich tak naturalne, że na pytanie, po co to robią, odpowiadaj­ą, że i tak zaraz wyschną oraz że ubranie chroni przed ostrym słońcem.

Na dzisiaj mam dość Montañity. Towarzystw­o żywych trupów mnie nie interesuje. Jadę dalej, do Ambato, z twardym postanowie­niem, że nigdy tu nie wrócę.

Mekka surferów

Trzy miesiące później wracam z przepiękne­go Puerto Lopez pełen wspomnień i zjawiskowy­ch doznań, zakodowany­ch w pamięci. Myślę o nieziemski­ej, dzikiej plaży de los Frailes, gdzie o świcie podziwiałe­m rybaków wracającyc­h z połowów z łodziami wypełniony­mi przedziwny­mi potworami morskimi, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Wspominam wodną podróż na jedną z okolicznyc­h wysp Isla de la Plata, gdzie po drodze obserwował­em wieloryby, a na samej wyspie widziałem wielkie żółwie i głuptaka niebieskon­ogiego, którego można spotkać jeszcze tylko na wyspach Galapagos. Kiedy kolonizato­rzy przybyli na Isla de la Plata, opisywali, że byli w wielkim szoku, iż nieznajome im ptaki kompletnie się ich nie bały i nie uciekały przed nimi. Na swoją zgubę, bo lądowały przez

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland