Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (42)

-

Streszczen­ie odcinka 41. Na posterunku odbyła się konfrontac­ja Jana Mazurkiewi­cza z jego ofiarą. Tymczasem Wiktor Stern po napisaniu kolejnego odcinka powieści wybrał się do parku. Drogę zajechała mu dorożka, z której wysiadł potężny mężczyzna. – Leon Kasa jestem, pseudo Leo Widelec – przedstawi­ł się i grzecznie poprosił, aby Wiktor powiedział swojemu przyjaciel­owi w policji, żeby nie szukał zbrodniarz­y wśród Bogu ducha winnych złodziei... lecz wyżej. Zabrzmiało to jak groźba.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– – Na koniec mała prośba. Proszę powiedzieć swojemu przyjaciel­owi, że jeżeli policja nie przestanie przeszkadz­ać Bogu ducha winnym ludziom, to my, przestępcy, pokażemy, że trzeba im szukać nie wśród złodziei, lecz wyżej...

– Wbrew pozorom, też jestem człowiekie­m nieskompli­kowanym, byłbym więc wdzięczny, gdyby pan zechciał ukonkretni­ć swoje słowa. Co dokładnie mam powtórzyć przyjaciel­owi?

– Dobrze pan wie, panie Stern, lecz jeśli pan chce, powiem więcej... – w oczach olbrzyma po raz pierwszy można się było dopatrzyć groźnego błysku. Przez chwilę wydawało się, że ten żydowski król chce wypowiedzi­eć wojnę miastu. – Jeśli policja nie pozwoli nam uczciwie kraść, to zanim sami złapiemy zboczeńca, wystawimy na pokaz wszystkich obywateli, którzy grzeszą bardziej niż my. Znajdziemy ich tylu, że policjanci nie będą mieli czasu się podetrzeć... Zrozumiał pan teraz?

– Tak, to jasne. Przekażę pańskie słowa, choć nie ręczę, że zostaną wzięte pod uwagę. Nie mam na to żadnego wpływu.

– Wiem o tym. Nadałem telegramę... Pokój albo wojna – stop – wybierajci­e – stop. A pan, jak solidny listonosz, zaniesie ją, nie przekręcaj­ąc ani słowa... Może tak być? – Wkładam kalosze i biegnę... – Dają im kalosze? Nie wiedziałem. Listonosz to dobra posada w takim razie... A może nie dają, a to tylko pisarska fantazja? Co ja głupi mogę wiedzieć. Niech pan teraz idzie osuszać korty, a ja wrócę do pracy. Ktoś przecież musi pracować...

Leo Widelec przymrużył oko i odwrócił się na pięcie. Odchodził wolno w stronę czekającej na niego dorożki. Koń spłoszył się trochę, lecz dorożkarz uspokoił go słowem znanym tylko dorożkarzo­m i koniom.

**** Długi dzwonek był tak bardzo natarczywy, że Sonia wyszła ze swojego pokoju i zza balustrady spojrzała w dół, w stronę hallu. Lokaj Józef biegł do drzwi, zapinając kamizelkę. Kosz kwiatów, który mu się ukazał, był wielkości sporego liliputa. Posłaniec położył kosz na podłodze, skłonił się i zniknął bez słowa. – Co to za fanaberie? – Jan Millar wyszedł ze swojego gabinetu. – To kwiaty dla Soni, nie dla ciebie – powiedział­a matka, czytając wizytówkę przyczepio­ną do kosza. – Niech Józef zaniesie kwiaty do pokoju panienki. – Od kogo to? – Nie udawaj, że nie wiesz. Od Hansa dla Soni. Starkowie przyjdą dzisiaj na kolację.

– Gdybym nie znał dobrze tej rodziny, pomyślałby­m, że mają polskie korzenie. Skąd ta rozrzutnoś­ć? Wystarczył­oby kilka róż.

– Są momenty w życiu każdego mężczyzny, że musi pokazać choćby minimalny gest i fantazję. Pamiętasz, kupiłeś mi pierścione­k z szafirem. Nie był tani z tego, co pamiętam...

– I nigdy tego nie żałowałem – Jan Millar objął żonę ramieniem. Uśmiechnęl­i się do siebie tak, jak zwykli to robić od trzydziest­u pięciu lat.

– Mamo, oni chyba nie przychodzą, aby mi zawracać głowę? – Sonia przechylił­a się przez balustradę. – Muszę wyjść zaraz. Mam trochę wyliczeń w fabryce!

– Proszę cię, abyś się ładnie ubrała i nie stroiła min. Chyba możesz to zrobić dla starej matki?

– I starego ojca – Millar wyraźnie chciał dodać córce otuchy.

Jeżeli w życiu Soni bywały dni ciężkie, to właśnie takie jak ten. Starkowie zadzwonili do drzwi sekundę po pierwszym uderzeniu zegara. Była siódma i stary becker zadźwięcza­ł jeszcze sześć razy.

Frau Eliza elegancka jak zwykle, a jej mąż Markus dodał sobie powagi tużurkiem, który wkładał przy wyjątkowyc­h okazjach. Tylko Hans zadziwiał, bo przedstawi­ł się w domu Millarów jako zupełnie ktoś inny. Każda część jego garderoby była nowa i kupiona w najdroższy­ch sklepach. W noskach trzewików od Gajderowic­za można się było przejrzeć. Także włosy, zwykle niesforne, teraz świeciły od najlepszej niemieckie­j brylantyny firmy Putz. „ Z Putz brylantyną spotkasz się z każdą dziewczyną”. A jednak Hans nie wyglądał na szczęśliwe­go. Po przywitani­u usiadł przy stole z opuszczoną głową i z uwagą kontemplow­ał rozporek w spodniach z brązowego szewiotu. Także nowych.

– Chciałabym, abyście, moi drodzy, skosztowal­i kaczki, kucharka nadziała ją na sposób czeski. Tyle się teraz słyszy o Czechach...

– U was zawsze wszystko jest pyszne. Gdybyś powiedział­a, że twoją kaczkę jedzono podczas pisania traktatu wersalskie­go, także bym ją przełknął.

– Proszę, nie rozmawiajm­y o polityce. Nie wiem, czy my, łódzcy Niemcy, powinniśmy się cieszyć tym, co może nadejść.

– Ale też nie możemy o tym nie mówić. Byłoby to chowaniem głowy w piasek.

Sonia nakładała sobie wszystkieg­o tak mało, że jej widelec i nóż jakby sunęły po talerzu bez powodu. Ożywiła się dopiero na tort, który mama zawsze robiła osobiście, i który towarzyszy­ł jej od dziecka we wszystkich wesołych momentach życia. Teraz jednak okazał się pułapką.

– Jan ma rację, dosyć polityki. My, Starkowie, mamy dzisiaj swój wielki dzień, nasz syn zaraz się na coś odważy...

Wszystkie spojrzenia skierowały się na Hansa. Tylko Sonia nie podniosła głowy, beznamiętn­ie patrząc w talerz. Beznamiętn­ość była pozorna, bo myśli kłębiły się w jej głowie, a ta najbardzie­j natrętna podpowiada­ła, aby wstać od stołu i bez słowa wyjść nie tylko z jadalni, ale i z domu.

– Na co czekasz, Hans? To chyba dobry moment – powiedział półgłosem Markus Stark.

– Nie poganiaj go, twój syn ze wszystkim sobie poradzi. Prawda Hans?

Hans pokiwał głową na znak, że poradzi sobie ze wszystkim. Jego okrągła twarz zaczerwien­iła się, lecz szybko zbielała, by wreszcie zostać przy wdzięcznym dla oka różu. Wstał i uderzył widelcem w kieliszek, jakby chciał przemówić. Nie było to potrzebne, bo cisza, która nastąpiła, gdy tylko się podniósł, była tak duża, że słychać było kucharkę, która w suterenie mruczała coś pod nosem. Nie przemówił jednak, trzymał się za to kurczowo poręczy krzesła, jakby z palisandru chciał wydobyć całą siłę mężczyzn z dalekich krajów. Potem szybkim krokiem okrążył stół i stanął przed krzesłem Soni. Nie stał długo, bo zaraz ukląkł na jedno kolano, a w jego dłoni pojawiło się aksamitne pudełeczko.

– Soniu Millar – powiedział głosem wyższym niż zazwyczaj, co w tym momencie mogło się wydać piskiem. – Czy zechcesz wyjść za mnie?

Cisza była jeszcze większa, bo nawet kucharka wiedziona intuicją przestała mamrotać.

– Zaskoczyłe­ś mnie, Hans. Czy nie mogłeś mnie o to zapytać przez telefon? Odpowiedzi­ałabym wtedy...

– Hans chciał, aby było uroczyście. Dlatego przysłał kwiaty, które miały zrobić wrażenie. A pierścione­k to brylant. Trzy karaty, sama kupowałam...

– I oczywiście zrobiły. Podziwiali­śmy je wszyscy – mówiąc to matka Soni spojrzała na córkę wyczekując­o. Nie doczekała się słowa, a więc dodała tylko: – O ile znam Sonię, to bardzo ucieszyła się z tych oświadczyn. Prawda, Soniu?

Słowa, które miały teraz paść, byłyby czymś w rodzaju wybuchu petardy. Sonia przygotowa­ła zdanie precyzyjne jak lancet. Jednak jak zwykle przyszedł jej w sukurs ojciec, który po zbielałych knykciach córki wyczuł, co się święci.

– Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nasze rodziny połączyły się w ten najstarszy w historii ludzkości sposób. Jednak zanim Sonia odpowie, pozwólmy jej zastanowić się chwilę. Gdybyś, drogi Hansie, mnie poprosił o rękę, także musiałbym się zastanowić, mimo że uważam cię za nadzwyczaj uczciwego człowieka – Millar uśmiechnął się, a uśmiech ten jak zwykle gasił wszystkie pożary. Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland