Śmierć głośna, śmierć cicha (52)
Streszczenie odcinka 51. „Piszę ten list przede wszystkim dlatego, że się boję. Mój strach jest strachem, który może być wyśmiany przez policjantów, którzy na pewno zażądają ode mnie twardych dowodów”... – Zgodnie z umową z przyjaciółmi, pisarzem Wiktorem Sternem i komisarzem Michałem Burskim, Sonia Millar zabrała się do pisania pierwszego anonimowego listu kobiety, która zna mordercę, a który ma być wydrukowany na łamach „Kuriera”. Publikacja serii listów ma sprowokować zabójcę do popełnienia błędu ułatwiającego jego ujęcie.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Pierwszy numer „Kuriera” z listem kobiety, która wyznaje, że zna umysł mordercy, a może i jego samego, sprzedał się dobrze. Sprzedaż drugiego i trzeciego zrobiła na Rubinie takie wrażenie, że zadzwonił do Wiktora.
– Wiem, to nie jest pora odcinka, wiem, jest przed dziesiątą... Ale przybądź natychmiast! I nie pij w domu kawy...
Wiktor ani się nie zdenerwował, ani się tym nie przejął. Maj był miesiącem, w którym zaczynał budzić się o dziewiątej. I to bez żadnego umawiania się z sobą. Był więc już i po prysznicu, i po kawie, a dzięki słońcu za oknem – w dobrym humorze.
Stefana Rubina zastał za tym samym olbrzymim biurkiem, za którym zostawił go w poniedziałek, lecz, co trzeba przyznać, maszyny rotacyjne szumiały jakby z większym animuszem. Powody mogły być dwa: wiosna lub powrót wiary drukarzy, że ich praca będzie właściwie doceniona.
– Dobrze, że jesteś. Kazałem dla ciebie zrobić taką kawę, jakiej jeszcze nie piłeś... – redaktor miał minę dobroczyńcy, którą przybierał zawsze, kiedy czegoś potrzebował. Wzniósł nawet oczy, jakby w niebie szukał zapewnienia, że jego kawa to jeden wielki cymes.
Na potwierdzenie tych słów jego wieloletnia sekretarka Zula Grabowska, o której mówiono, że pamięta więcej, niż wie, postawiła przed Wiktorem parującą filiżankę. Wiktor natychmiast rozpoznał zapach z palarni kawy na Więckowskiego, gdzie mieszano robustę z arabiką.
– Dziękuję, że przyszedłeś, bo sprawa wymaga pośpiechu. Słodzisz kawę? Ja, niestety, z cukrem nawet przesadzam... – Rubin podsunął Wiktorowi cukiernicę.
– Słodzę ją tylko w myślach. Przejdźmy więc do sprawy. O tym, że dzisiaj w radio będzie przemawiał Beck, wie każde dziecko...
– Nasza sprawa jest mniejszej wagi, ale jednak ważna. Miałeś rację. Twój pomysł z „Widziały oczy moje” był świetny. – To nie był mój pomysł. – Ale ty z nim przyszedłeś. Gazeta świetnie się sprzedaje. I nie myśl czasem, że to dzięki twojej powieści. Czytelników masz stałych, wiernych i już ich nie przybędzie w tym mieście. – Może to widmo wojny? – Nie. Ludzie czekają na te listy. Potrzebuję więc tekstu nie raz w tygodniu, a co trzy dni... – Rubin przyjrzał się Wiktorowi. – Mam nadzieję, że to jednak ty je piszesz... – Nie, to utalentowany amator... – Jeśli jest talent, nie ma mowy o amatorstwie. Poradzono mi nawet, aby drukować listy codziennie, lecz myślę, że to odebrałoby im posmak autentyczności, a przede wszystkim urok oczekiwania... – Nie wiem, czy autorka da radę pisać tak szybko. Ma inne, mądrzejsze zajęcia... – A więc jednak kobieta? Do końca liczyłem, że to Bolesław Prus udaje Madzię Brzeską. Porozmawiasz z nią jeszcze dzisiaj? – Na pewno do niej zadzwonię. – Powiedz, że za każdy list dołożę sto złotych, jeśli tylko listonosz przyniesie go częściej. – Załatwione – Wiktor wypił kawę dwoma haustami, bez oddechu, i wstał. – Kawa niezła, szefie, ale skąd znowu ta stara marynarka?
– Po pierwsze, nie stara, tylko starsza od nowej. Po drugie, jest wygodna i przyzwyczaiłem się do niej, a po trzecie... Po trzecie... to ja jestem stary...
Rubin wstał. Zawsze kiedy to robił, miał nadzieję, że przypomina Napoleona Bonapartego. Teraz zza biurka wyłonił się zwyczajny, niski człowieczek o mądrych oczach. Dzisiaj były też smutne. Podał rękę Wiktorowi i kilkakrotnie nią potrząsnął.
– Czy mi się wydaje, Wiktorze, czy i ty masz smutne oczy? – zapytał niespodziewanie. – Obaj martwilibyśmy się czymś na zapas?
Wiktor nie wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się, licząc, że uśmiech będzie weselszy.
– Zadzwoń do mnie zaraz po przemówieniu Becka. Porozmawiamy sobie – redaktor ponownie usiadł za biurkiem. I znowu wydał się Wiktorowi Rubinem wszechwładnym.
*** Michał dwukrotnie przesłuchał człowieka, który twierdził, że mordercą jest jego kolega szkolny. Upierał się przy tym tak długo, że dopiero widok pałki, którą Marczakowski położył na stole, przypomniał mu, że wspominany kolega utonął w Warcie dwa lata temu. Komisarz Burski nakazał podpisanie protokołu i z ulgą wyszedł z komendy. W samochodzie wszystkie drzwi były otwarte. – Wietrzę po zimie, szefie... – zameldował kierowca. – Na dzisiaj koniec pracy. Powiedzcie żonie, że to Gwiazdka... Michał szedł przez park Kolejowy i głęboko oddychał. Lubił ten krótki czas, kiedy zapach dymu z fabrycznych kominów przegrywał z zapachem zieleniejącej trawy i kwitnących drzew. Powachlował się nawet kapeluszem, co rozbawiło starozakonnych Żydów, którzy upodobali sobie ten akurat park. Jak gdyby pobliski dworzec dawał im złudzenie bycia w środku świata.
Powoli wchodził po schodach na trzecie, starając się nie myśleć o kompromitacji policji, jaka się na nich rozegrała. Zapukał do znanych sobie drzwi, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Nacisnął klamkę. Tak jak się spodziewał, drzwi były otwarte. Wszedł do dużego przedpokoju.
– Kogo moje oczy widzą. Pan generał dotrzymał słowa i odwiedził przybytek sztuki bez karabinu...
Joachim Berg stanął w drzwiach jednego z pokojów. Ogolony i bez płaszcza, z którym się zimą nie rozstawał, wydał się młodszy.
– Tylko nie generał, proszę. Niech będzie marszałek. I nigdy nie odwiedziłem pana z karabinem! Z tego, co wiem, był to browning...
– Wziąłem zaliczkę na odnowienie ołtarza w Szadku i jestem właśnie przy ostatnim banknocie. Napijemy się czegoś dobrego?
– Pod warunkiem że ma pan na myśli alkohol – Michał nie wierzył, że to powiedział. Od dawna odmawiał każdemu, kto chciał go częstować.
– To rozumiem. Prawdziwy twardziel. Została mi jeszcze butelka Baczewskiego i z chęcią ją z panem ogołocę. Niech pan sobie przysiądzie, a ja zarządzę szkłem...
Michał usiadł na kanapie obitej czerwonym pluszem, uważając, aby nie rozedrzeć spodni o wystające sprężyny. Obrazów na ścianach jeszcze przybyło. Wśród barwnych plam dostrzegał za duże oczy, nosy i uszy, w kobiecych aktach wyolbrzymione szyje i nogi. Nie podejrzewał nigdy, że coś takiego zrobi na nim wrażenie, a jednak nie tylko był pod wrażeniem, ale i podobało mu się to bardziej niż wszystkie albumy ze sztuką, jakie widział do tej pory.
Berg wniósł na palecie malarskiej butelkę wódki, dwa kieliszki i kilka talerzyków. – Mam dobre szprotki, jeśli pan w nich gustuje... Ohyda, co? – postawił wszystko na taborecie i wskazał na swoje obrazy. – To ironia, że niby policjant nie może się znać na sztuce? – Bardziej smutek, że wielu tutaj tak myśli. – Wielu, ale nie wszyscy. Mamy tu więcej szalonych artystów niż reszta Polski. – Ładny skądinąd przymiotnik „szalonych” mówi wszystko. A w nas nie ma cienia szaleństwa, chcemy tylko wysadzić w powietrze zatęchłe przyzwyczajenia. Ile można bez obrzydzenia podziwiać ułana na koniu i hożą dziewoję z dzbankiem mleka? – Berg rozlał wódkę do kieliszków. – Napijmy się, bo się zirytowałem!
Trącili się kieliszkami i wypili. Wódka podziałała natychmiast i Michałowi wydało się, że połknął lekarstwo kojące stargane nerwy.
– W Paryżu uczyłem się u samego Rouaulta... Pan pewnie nie wie, kto to, ale zaręczam, mistrz całą gębą... Kiedy wróciłem do wolnej Polski, wierzyłem, że wszyscy tu czekają na nową sztukę, i co? Przyszło głodować... Naprawdę chce pan u mnie zamówić portret? Nie widzę munduru i szabli. – Naprawdę uważa mnie pan za próżnego idiotę? – Oczywiście, że nie. Powiem więcej, bardzo pana szanuję za szlachetność. Z pańskiej zaliczki żyłem zimą prawie dwa miesiące... Niech pan jednak zdradzi, z czym pan przyszedł...
– Oczywiście, że po portret – Michał sięgnął do kieszeni marynarki. – Chciałbym, aby ze zdjęcia namalował pan podobiznę tej dziewczyny. Podaruję go jej na zbliżające się urodziny. Zaręczam, zna się na sztuce lepiej ode mnie...