Prezydentowi nie opłaca się rozwiązywać Sejmu
Wcześniejsze wybory mają dla PiS-u kilka zalet, ale nie mniej wad. Dla Andrzeja Dudy mają wyłącznie wady. Dlatego dziś wydaje się to mało prawdopodobne.
Dawno już opozycyjny senator nie zrobił takiego zamieszania w polskiej polityce jak Marek Borowski, który najpierw na Twitterze, a potem w programie #RZECZoPOLITYCE w telewizji „Rzeczpospolitej” przedstawił scenariusz przyspieszonych wyborów.
Borowski przypomniał artykuł 225 Konstytucji RP, który daje prezydentowi prawo rozwiązania parlamentu i rozpisania przyspieszonych wyborów, jeśli nie dostanie z Sejmu do podpisu ustawy budżetowej w ciągu czterech miesięcy od jej przedłożenia Sejmowi. Ten konstytucyjny termin upływa niedługo – 29 stycznia.
Politycy PiS-u, np. marszałek senatu Stanisław Karczewski, szybko odcięli się od tych spekulacji.
Dlaczego? Bo dla partii rządzącej wcześniejsze wybory niosą sporo potencjalnych korzyści, ale są też ryzykowne. Z jednej bowiem strony opozycja jest dziś w tak katastrofalnej sytuacji, a sondaże dla PiS tak łaskawe, że partia Jarosława Kaczyńskiego mogłaby liczyć nawet na konstytucyjną większość. Prezes może być dziś pewien dobrego wyniku, a półtora roku, które zostało do zwykłego terminu wyborów, to w polityce wieczność. I choć dziś wszystko wskazuje na to, że PiS wygra wybory jesienią 2019 r., to polityka jest nieprzewidywalna.
W dodatku teraz w kampanię nie mógłby się z pewnością zaangażować Donald Tusk. Jego kadencja upływa pod koniec jesieni 2019 i można sobie wyobrazić, że już kilka tygodni przed jej upływem zacznie się mocniej interesować krajową polityką. Ale nie 18 miesięcy wcześniej. A to Tusk jest jedynym zawodnikiem wagi ciężkiej, który może zagrozić PiS, jednocząc opozycję.
Z drugiej strony skrócenie kadencji ma kilka wad. Po pierwsze, Kaczyński już raz zaryzykował i zgodził się na wcześniejsze wybory (w 2007 r.) i gorzko tego żałował. Po drugie, PiS musiałby jakoś wyjaśnić wyborcom, że... z własnej winy nie jest w stanie w terminie uchwalić budżetu, by doprowadzić do sytuacji opisanej w art. 255 Konstytucji. Wizerunkowo nie jest to zbyt dobre rozwiązanie.
Po trzecie wreszcie – nawet jeśli PiS liczy na wygraną, oznacza to skrócenie własnej władzy. Teraz PiS ma szansę rządzić jeszcze co najmniej sześć lat. Gdyby wybory odbyły się wiosną, te rządy byłyby półtora roku krótsze, bo planowanie tego, co wydarzy się za kolejne cztery lata, to political fiction.
W dodatku osobą, która ostatecznie zdecydowałaby o takim ruchu, musiałby być prezydent. Pytanie, czy Andrzej Duda ma interes w tym, by skracać kadencję Sejmu. Do wyborów parlamentarnych bowiem PiS bardziej potrzebuje prezydenta niż on jego. Jeśli będzie wetował kolejne przysyłane mu z Sejmu ustawy, PiS-owi trudno się będzie przedstawiać jako skuteczna partia. Dobra współpraca jest więc warunkiem wysokiej wygranej PiS-u w kolejnych wyborach. Później to jednak Duda stanie się zakładnikiem PiS-u, bo bez pieniędzy partyjnych nie będzie w stanie przeprowadzić kampanii wyborczej. Gdyby teraz rozwiązał Sejm, na kolejne dwa lata Duda stałby się zakładnikiem Kaczyńskiego. Dlatego też wizja skrócenia kadencji na dziś wydaje się mało prawdopodobna.