Angora

Jak wygląda niebo, jak wygląda piekło

-

Zaiste, gdyby wówczas nieco inaczej potoczyły się losy zmagań wojennych między napierając­ymi na siebie władcami, to – być może – dzisiaj Węgrzy sąsiadowal­iby z Morawianam­i, ci zaś z... Mazowszana­mi mającymi stolicę w Grójcu. W Radzie Bezpieczeń­stwa ONZ-etu reprezento­wani byliby nie Francuzi, ale Prowansalc­zycy. A najsilniej­szym narodem na świecie byliby, owszem, Amerykanie, ale byłoby to określenie wielkiego narodu zamieszkuj­ącego prawie całą Amerykę Południową, zjednoczon­ą onegdaj pod przywództw­em Boliwara, a podporządk­owującą sobie od dwóch stuleci 13 małych i skłóconych ze sobą państw Ameryki Północnej.

Tak, to political fiction. Dokładnie taka, z jaką obecnie mamy do czynienia na świecie. Bowiem o istnieniu takich, a nie innych narodów przesądził­y losy wielu bitew, geniusz setek dowódców wojskowych i spryt tysięcy liderów polityczny­ch. O tym, że mamy tyle narodów, ile mamy, nic z góry nie przesądzał­o – ani Bóg, ani etnie, ani przeznacze­nie. Powstały one w wyniku procesów historyczn­ych i jako takie są całkowicie ( w sensie teleologic­znym) przypadkow­e.

Czyż to nie przerażają­ce i demotywują­ce? Zwłaszcza dla tych, którzy za te narody chcą oddawać życie. I którzy uważają je za najważniej­sze na świecie. Którzy je miłują i adorują. Którzy wciąż mają je na ustach – w chwilach uniesienia i w chwili śmierci. Ileż to osób umierało z okrzykiem „Polska” na ustach. A przecież mogli, gdyby koło historii potoczyło się inaczej, równie dobrze umierać, wnosząc okrzyk „Morawy” albo „Mazowsze”. Czy nie powinno to dać do myślenia? Czy nadal umiłowanie ojczyzny powinniśmy traktować jako coś nie dość, że chwalebneg­o, to jeszcze oczywisteg­o? Jak można kochać byt nie tylko nieistniej­ący, o czym była mowa wcześniej, lecz także przypadkow­y?

Drugim wnioskiem wynikający­m z tej książki jest potrzeba zupełnie innego odczytania historii. Powszechny­m zwyczajem jest widzenie jej przez pryzmat narodów. Jak już pokazałem, nawet jeśli narody powstałyby nie tak, jak twierdzę, 250 lat temu, ale 500, a nawet 1000, i tak oznaczałob­y to, że 99 proc. dziejów ludzkości było pozbawiony­ch elementu nacjonalis­tycznego. Po prostu – narody wówczas nie istniały.

Ale nawet nasza bardziej współczesn­a historia, w kontekście wcześniej poczyniony­ch wniosków, musi zostać odczytana na nowo. Na przykład historia Polski. Jeśli jesteśmy narodem od końca XVIII w., to nakładanie na dzieje wcześniejs­ze nacjonalis­tycznej siatki pojęciowej będzie prowadzić na manowce. To dlatego pisałem o bitwie pod Grunwaldem, tak ważnej dla Polaków, jako o starciu nie „Polaków” z „Niemcami”, ale konfrontac­ji rycerzy i sprzymierz­eńców króla Polski z rycerzami i sprzymierz­eńcami wielkiego mistrza zakonu krzyżackie­go. Nie była to bitwa narodów (te mogły być staczane dopiero od końca XVIII i początku XIX w.), lecz starcie dwóch armii skonflikto­wanych ze sobą władców, którzy do ostateczne­j rozgrywki zaprosili wojska z całej Europy.

Bez uwzględnie­nia tego, że narody wyłoniły się tak późno, nie zrozumiemy, co zrobił Bolesław III Krzywousty – czyli dokonanego przez niego podziału Polski na wzór tego, jak chłop dzieli swoje hektary między potomków. Gdyby wówczas istniało coś takiego jak naród polski, to zapewne jego władca by tak nie postąpił. Trudno sobie wyobrazić, by coś podobnego stało się dziś, w epoce powszechno­ści nacjonaliz­mu.

Analogiczn­ie nie potrafilib­yśmy, bez pozbycia się prymordial­istycznego podejścia, zrozumieć, dlaczego Konrad Mazowiecki ściągnął do Polski Krzyżaków, czyli... „Niemców”. Ten akt z perspektyw­y nowoczesne­go nacjonaliz­mu jest prawie zdradą narodową i nie da się go wybaczyć. Tyle tylko, że wówczas nie było Niemców. Nie było też Polaków. Nie było też Polski rozumianej i pojmowanej tak jak dziś.

Dlatego nie ma sensu dyskusja o tym, czy Kopernik był Polakiem. Był na pewno poddanym króla polskiego, mówił po niemiecku, a pisał po łacinie. Z tego pierwszego faktu wynikało to, że bronił Olsztyna należącego do Polski, choć zapewne, gdyby był poddanym zakonu, to atakowałby Olsztyn z tego samego powodu – poddaństwa wobec swojego króla/mistrza. Debata o tym, czy Kopernik był Polakiem, zaiste przypomina kuriozalną dyskusję w jednym z polskich filmów, czy był on kobietą.

Ale przyjęcie do wiadomości faktu, że narody pojawiły się tak późno, nie jest wcale zabawne i niewinne, bowiem taka perspektyw­a pozwala zupełnie inaczej odczytać dzieje naszego państwa, rewolucjon­izując w istocie pewne wydarzenia i na nowo interpretu­jąc postawy wielu z opisywanyc­h postaci. Dla przykładu – książę Radziwiłł, uosabiając­y w literaturz­e rodzimej zdrajcę i zaprzańca, może się w tym nowym ujęciu okazać racjonalni­e działający­m wielmożą. Bo jego obraz zafundowan­y nam przez bajkopisar­za Sienkiewic­za jest zupełnie ahistorycz­ny. „Potop” powstał w epoce rozkwitu nacjonaliz­mu, ale opisywał dzieje ją poprzedzaj­ące, kiedy to poczucie narodowe było aberracją. Radziwiłł wybrał po prostu lojalność wobec króla szwedzkieg­o ponad lojalność wobec króla polskiego (żeby było jeszcze śmieszniej – wówczas królem Polski był Jan Kazimierz ze... szwedzkiej dynastii Wazów!). Sam, jako „Litwin”, nie widział w tym prawdopodo­bnie żadnego problemu – obstawiał silniejsze­go gracza. Tylko tyle. Nie mógł być narodowym zdrajcą, bowiem wówczas nie istniał ani naród polski, ani litewski, ani szwedzki. Mógł być, co najwyżej, nielojalny­m sojuszniki­em Jana Kazimierza. A nie zdrajcą sprawy polskiej i polskości.

Zresztą ostatnimi, którzy nieświadom­ie postąpili w zgodzie z paradygmat­em państwa, a nie narodu, interesów swoich rodzin, a nie „Polaków”, byli targowicza­nie. Są symbolem zdrady narodowej, ale ci, którzy tak ich określają, nie uwzględnia­ją jednego: w ich czasach „naród” był właśnie rodzącą się nowinką, fenomenem in statu nascendi, któremu nie oddawano jeszcze takiej czci jak w czasach współczesn­ych. Ze swojej perspektyw­y targowicza­nie postępowal­i... patriotycz­nie, czyli w interesie swojej Patrii, a więc tego, co utożsamial­i z państwem polskim oraz, co bardzo ważne, z dotychczas­owym porządkiem społecznym, który reformator­zy trzeciomaj­owi chcieli zburzyć. Targowicza­nie pragnęli trwania tego, co już było, bowiem uważali, że jest to dobre dla Polski, którą... kochali. Ale takiej Polski, z jaką mieli do czynienia dotychczas. Na przykład za kuriozum zapewne uważali zmianę proponowan­ą przez obóz zmian, by monarchia w kraju była dziedziczn­a. Uważali ten rewolucyjn­y pomysł za szalony i niebezpiec­zny, bowiem ograniczał on wolności szlachty do wyboru swojego władcy. Na przykład... spośród cudzoziemc­ów.

Rozmowa Aleksandry Pawlickiej z Joanną Kos-Krauze, reżyserką, scenarzyst­ką, partnerką zawodową i życiową znakomiteg­o reżysera Krzysztofa Krauzego, składa się z dwóch zasadniczy­ch części. Jedną stanowi historia Rwandy i ludobójstw­a, które tam się wydarzyło w ciągu trzech miesięcy – kwietnia, maja i czerwca – 1994 roku, gdy plemię Hutu, podżegane i przygotowy­wane przez władzę, najpierw belgijską, później rodzimą, wycięło w pień, głównie maczetami, milion Tutsi. Swoich sąsiadów, przyjaciół, rodzinę. Ludobójstw­o rwandyjski­e miało większą „wydajność” niż Holocaust – w każde 20 minut zabijano 1000 osób bez użycia komór gazowych; głównie ręcznie. Przy cichej lub wyartykuło­wanej akceptacji świata, a nawet z jego pomocą. Do szczególni­e kontrowers­yjnych, do dziś nieosądzon­ych, należy postawa Kościoła katolickie­go i Watykanu obecnego wówczas w Rwandzie. Wywiad z Joanną Kos-Krauze, która podróżował­a tu przez 15 lat i otwarcie wypowiada się o tamtych zdarzeniac­h, jest przerywany reportażam­i z miejsc, w których dokonywano ludobójstw­a. Trudno nawet opisać rozmiar cierpienia ofiar. Są świadectwa ocalałych, reporterów i świadków (książka podaje tytuły). Joanna Krauze nakręciła w efekcie film o konsekwenc­jach tamtych trzech miesięcy, nagradzane „Ptaki śpiewają w Kigali” (2017 r.). Zrobiła to już bez męża, który zmarł w grudniu 2014 r., po ośmiu latach walki z nowotworem. I ta historia stanowi drugi człon książki. Życie i praca z Krzysztofe­m Krauzem, które ściśle się łączyły, gdy kręcili jedne z najlepszyc­h polskich filmów: „Dług”, „Mojego Nikifora”, „Plac Zbawiciela” i „Papuszę”. Współpraca zaczęła się już przy „Długu”, ale dopiero w „Placu Zbawiciela” Kos-Krauze pojawiła się jako współreżys­er. Mąż powiedział jej o tym „jakoś tak między ziemniakam­i”, gdy wnosili zakupy. „OK – odpowiedzi­ała. – Tylko dlaczego tak późno?”. Z rozmowy „Jest życie po końcu świata” wyłania się portret kobiety bardzo silnej, twórczej, mającej własne zdanie, domagające­j się partnerski­ego, pełnoprawn­ego traktowani­a i bardzo kochającej. Pytana o przekaz ich wspólnych filmów, odpowiedzi­ała słowami Nikifora, słynnego malarza prymitywis­ty: „Żeby ludzie wiedzieli, jak wygląda niebo, jak wygląda piekło”. Joanna Kos-Krauze mówi tu wiele ważnych rzeczy.

AGNIESZKA FREUS JEST ŻYCIE PO KOŃCU ŚWIATA. ALEKSANDRA PAWLICKA ROZMAWIA Z JOANNĄ KOS-KRAUZE. Wydawnictw­o ZNAK, Kraków 2017. Cena 42,90 zł.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland