Pan Samochodzik
na Starówce rozgrywa się akcja sporej części jej książek. W „Uchu od śledzia” Zamku Królewskiego jeszcze nie ma, bo odbudowano go dopiero w latach 70. Są za to schody ruchome od Trasy W-Z – sztandarowej budowy ery Bieruta. Część śródmieścia pozostaje nadal nieodrestaurowana, gdzie indziej kwitnie już życie miasta.
Ożogowska debiutowała już w 1932 r. – na łamach „Płomyka” publikowała wiersze dla dzieci, ale książki zaczęła wydawać dopiero kilka lat po wojnie. Wcześniej pracowała jako nauczycielka w łódzkich liceach – dyrektorowała też w Liceum Pedagogicznym dla Wychowawczyń Przedszkoli w Łodzi. Nic w tym dziwnego, przed wojną ukończyła pedagogikę specjalną i pedagogikę w Wolnej Wszechnicy Polskiej – czyli chyba najlepszej międzywojennej uczelni prywatnej, przynajmniej jeśli chodzi o nauki społeczne. Na początku lat 50. zaczęła wydawać kolejne książki dla dzieci i młodzieży. Przeniosła się do Warszawy i została naczelną „Płomyka”.
Sławę przyniosły jej „Tajemnica zielonej pieczęci i „Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek”. „Ucho od śledzia” wydane w 1964 r. tylko ją ugruntowało.
„Ucho od śledzia” Ożogowskiej było drugą polską książką wpisaną na Listę Honorową IBBY prowadzoną przez Międzynarodową Izbę ds. Książek dla Młodych. To restrykcyjnie prowadzony – trochę niczym Lista Światowego Dziedzictwa UNESCO – spis najlepszych książek świata dla dzieci i młodzieży. Na liście IBBY do dziś znalazło się tylko 19 książek polskich autorów.
Edmund Niziurski
„Sposób na Alcybiadesa” czy „Przygody Marka Piegusa” to nadal klasyka peerelowskiej literatury młodzieżowej, o „Księdze urwisów” mało kto już pamięta, a kilkanaście innych książek Niziurskiego można uznać za zapomniane – przynajmniej z punktu widzenia szerszej publiczności. Tymczasem wśród krytyków literackich i pisarzy, którzy sami wychowywali się na jego książkach, to chyba właśnie Niziurski cieszy się do dziś największą estymą wśród wszystkich autorów powieści dla młodzieży doby PRL. Może dlatego, że nie miał wysokiego zdania o systemie edukacyjnym – szkoła to w jego powieściach rodzaj katorgi, przestrzeń, w której absurdalne reguły, sztuczne hierarchie i mechanicznie powtarzane czynności odbierają większość sensu (a nawet wszelki sens) nauce. A może dlatego, że w jego późniejszych książkach, zwłaszcza tych z końca lat 60. i lat 70., bohaterowie stają się coraz bardziej skomplikowani psychologicznie i mają coraz większe problemy z przystosowaniem, z kolei sam autor coraz chętniej eksperymentuje ze stylami i technikami literackimi wyznaczającymi wówczas trendy w literaturze światowej. Takie „Siódme wtajemniczenie” to nadal powieść dla młodzieży, tyle że skonstruowana na podstawie kompozycji szkatułkowej (sporą rolę odgrywają tam sny – śnione zresztą z pokolenia na pokolenie) i silnie naznaczona cechami realizmu magicznego. To już nie jest materiał na lekturę szkolną dla szkoły podstawowej – jak „Sposób na Alcybiadesa” – raczej pozycja dla co najmniej średnio zaawansowanych. Niemniej to właśnie „Sposób na Alcybiadesa” został wpisany na Listę Honorową IBBY.
Niziurski zmarł w 2013 r. w wieku 88 lat. – Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co by było, gdybym nie czytał tych książek – mówił na jego pogrzebie pisarz i krytyk literacki Krzysztof Varga. Dodał, że to za sprawą powieści Niziurskiego sam zaczął pisać. Równie osobiście żegnał Niziurskiego Wojciech Tomczyk, dramatopisarz (i zarazem autor scenariusza serialu „Sposób na Alcybiadesa”). – My, pokolenie ludzi dorastających w latach powojennych, jesteśmy szczęściarzami, że mamy swojego pisarza. Od niego uczyliśmy się myśleć. Dla większości zostanie „pisarzem dla młodzieży”, ale my, niziurszczycy, wiemy, kim był – mówił Tomczyk. Jeśli uświadomimy sobie, że Varga to jeden z ważniejszych autorów „Gazety Wyborczej”, natomiast Tomczyk napisał m.in. „Inkę 1946” i sceniczną adaptację powieści Bronisława Wildsteina „Dolina Nicości” dla Teatru Telewizji, to zobaczymy, że Niziurski naprawdę potrafił łączyć ponad wszelkimi podziałami.
Arkady Fiedler
„Dywizjon 303” – wydaną w 1940 r. reportażowo-literacką książkę o legendarnych polskich lotnikach i bitwie o Anglię – znamy chyba wszyscy. „Dziękuję ci, kapitanie” – czyli reminiscencje ze służby Fiedlera w wojennej flocie handlowej – to już książka mniej powszechnie znana, ale nadal pamiętana. Na tym właściwie koniec.
Tymczasem Fiedler to jeden z najlepszych polskich pisarzy podróżniczych i reportażystów XX w. Markę wyrobił sobie już przed wojną – pisząc książki podróżnicze z wypraw do Brazylii, Kanady czy Amazonii (np. „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele”, „Kanada pachnąca żywicą” czy „Ryby śpiewają w Ukajali” – ta ostatnia książka to wydawniczy hit połowy lat 30.). Po wojnie Fiedler nadal podróżował – zjeździł dosłownie cały świat, w tym wschodnią Syberię czy dziką północ Kanady. Lista jego głównych (wielotygodniowych i wielomiesięcznych) wypraw zawiera 30 pozycji. Wydawał zbiory podróżniczych esejów – jak „Wyspa kochających lemurów” – i książki z kolejnych podróży. Wypracował sobie w PRL status zbliżony do tego, którym cieszył się Jarosław Iwaszkiewicz. Mieszkał w pięknym domu w podpoznańskim Puszczykowie otoczonym lasem, otworzył tam zresztą muzeum trofeów ze swych wypraw. Książki Fiedlera ukazały się w ponad 10 milionach egzemplarzy w 23 językach.
Książki podróżnicze to jedno. Ale w twórczości Arkadego Fiedlera znajdziemy też bez trudu pozycje skierowane do młodzieży – do dziś warte odkurzenia. Są więc opowieści o Indianach – jak „Mały Bizon” – bardzo dobrze osadzone w realiach Dzikiego Zachodu (bardziej tych ze „Zjawy” niż tych ze spaghetti westernów). Jest trylogia o polskim Robinsonie