POZEGNANIE MISTRZA
W sobotę 10 lutego na cmentarzu w podwarszawskim Radzyminie pochowano Wojciecha Pokorę, króla polskiej komedii
Nie był aktorem pierwszoplanowym, ale zawsze grał charakterystyczne role. I właśnie za to kochali go widzowie. Często mówiono, że jest królem polskiej komedii. Obruszał się, bo był zawsze skromny i prawie zawsze miał tremę.
Aktor Cezary Żak wspomina swojego kolegę po fachu tak:
– To był facet tak cichy i spokojny, że czasami nie wiedziałem, czy jest w teatrze.
Gdy Artur Barciś dowiedział się o śmierci Wojciecha Pokory, napisał na Facebooku: „Nie żegnam Cię, Mistrzu, bo Twoje role zostaną z nami na zawsze...”.
Krystyna Janda wspomina go tak: – To był aktor, który jak mówił szeptem, było go słychać na ulicy. Taką miał nieprawdopodobną technikę.
– Zawsze w dyskretny sposób przechodził między tragicznością a komicznością – wyznał reżyser Waldemar Śmigasiewicz.
Olgierd Łukaszewicz pamięta, że Wojciech Pokora był bardzo zamkniętym w sobie kolegą, ale na scenie rozkwitał temperamentem.
– Przy swojej kruchej sylwetce i wysokim głosie uzyskiwał efekt niebywały, osoby naiwnej, zaangażowanej, osoby ciągle zdumionej, zaskakiwanej.
Poczucie humoru Wojciecha Pokory oceniła Zofia Czerwińska:
– Rzadko zdarza się człowiek z takim talentem, który potrafi rozśmieszać innego aktora. A przecież wzbudzanie uśmiechu jest trudniejsze od wywołania łez. A jego jakby życiowym celem było rozśmieszanie ludzi, zawodowo i prywatnie.
Dawał radość i smutek
Dziś przyjaciele żegnają magika sceny i planów filmowych, bo często tak o nim mówili.
Olga Lipińska zapamiętała swojego aktora z kabaretu jako człowieka, który nigdy nie przeklina.
– Zawsze był bardzo wrażliwy i delikatny. Maja Komorowska doda: – Po prostu kochany człowiek... Kościół Środowisk Twórczych pod wezwaniem św. Brata Alberta i św. Andrzeja Apostoła stoi na warszawskim placu Teatralnym. Obok Teatru Narodowego. To idealne i symboliczne miejsce na pożegnanie aktora. Po kameralnej świątyni niesie się dźwięk organów, bo chorał Jana Sebastiana Bacha rozpocznie mszę żałobną.
Na cokole nad wieńcami stoi czarna urna z prochami artysty, ozdobiona kremowożółtymi różami.
Ksiądz profesor Andrzej Luter niejednego już żegnał artystę. O Wojciechu Pokorze powie tak:
– Dzięki niemu nasza doczesność była lepsza. Pokazywał nam swój
talent, dawał nam radość, a czasami smutek, nadzieję i refleksje. Mogę wręcz powiedzieć, że przez całe moje życie zawsze był Wojciech Pokora. Wychowywałem się na jego rolach, bo potrafił pokazać czułość i tkliwość, często ludzką bezradność, ale też niezależność i szaleństwo. A to wszystko jest przecież w każdym człowieku: i dobro, i zło.
Donośny głos duchownego przebija serca żałobników.
– I nie był to – jak by się mogło wydawać – aktor wesoły, bo jego humor miał wymiar gogolowski. Jego śmiech był mądry, bo zmuszał do myślenia o najważniejszych sprawach.
Jak tam jest w tym Niebie?
W słowa księdza wsłuchuje się Hanna Pokora. Byli małżeństwem 61 lat, wychowali dwie córki i doczekali się pięciorga wnucząt. Na początku ich znajomości – a poznali się już w liceum – nic nie zapowiadało jednak wielkiej miłości, bo pani Hanna uważała go za zarozumiałego człowieka. – W pewnym momencie zorientowałam się, że w tym zarozumiałym Wojciechu się zakochałam! Strzała Amora trafiła mnie w drodze do filharmonii, gdy Wojtek – widząc kałużę – przeniósł mnie przez nią na rękach – wyznała w książce „ Z Pokorą przez życie”. Jeszcze niedawno mówiła: – Czas, kiedy mąż wychodzi na dwie godziny do teatru, jest dla mnie torturą. Nie mogę się doczekać, aż wróci...
– Pan Wojciech już wniebowstąpił, a my pytamy: Jak tam jest w tym Niebie, Panie Wojciechu? Do zobaczenia, bo kiedyś dołączymy do Pana – kończy mowę pogrzebową ksiądz Andrzej Luter.
Aktor Jerzy Bończak znał zmarłego prawie pół wieku.
– Spotkania z Wojtkiem były dla mnie okazją do nauki zawodu. Podglądałem Twój aktorski kunszt, wdzięk i lekkość i wszystkie Twoje tajemnice wykorzystywałem egoistycznie w swojej pracy. A teraz, jako uczeń, stoję nad Tobą i wygłaszam swoją skromną mowę pogrzebową, chociaż dla mnie wcale nie odszedłeś.
Barbara Krafftówna jeszcze niedawno występowała z Wojciechem Pokorą na scenie.
– Wszyscy widzieliśmy, że jest już bardzo słaby, że dużo wolniej chodzi. Ale nie byliśmy pewni, czy on przypadkiem nie rozwija w ten sposób swojej roli, że chce jakoś przekształcić spektakl.
Z Żerania do teatru
Aktorem został przez przypadek, bo od dziecka bez przerwy dociekał, jak skonstruowany jest samochód. Większość jego rodziny to inżynierowie, dlatego i on wybrał Technikum Budowy Silników Samolotowych, a później pracował w FSO na Żeraniu. Tam z ciekawości poszedł na zajęcia kółka teatralnego, a później – już jako absolwent szkoły teatralnej – prawie przez ćwierć wieku pracował w warszawskim Teatrze Dramatycznym, a później w Teatrze Nowym i Teatrze Kwadrat.
W filmie debiutował u Andrzeja Munka w „Zezowatym szczęściu”. Na początku lat siedemdziesiątych cała Polska poznała go jako służącą Marysię w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”. Sam przeżywał traumę z powodu tej roli i szczerze jej nie znosił. „To się trochę spod kontroli wymknęło i było przerażające. Kilkakrotnie zmieniałem numer telefonu, bo ludzie robili sobie żarty. Dzwonili i pytali, czy gosposia nie potrzebuje pracy. Na ulicy dzieci wołały za mną: „Marysiu!”, a na plaży krzyczały: „Marysiu, zupa ci kipi!” – opowiadał w wywiadach.
Ale reżyser Stanisław Bareja go pokochał. Zagrał w jego najbardziej kultowych filmach: w „Misiu”, „Nie ma róży bez ognia”, „Brunecie wieczorową porą”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”, a także w serialu „Alternatywy 4”.
Poznaliśmy go również jako hrabiego Żorża Ponimirskiego w „Karierze Nikodema Dyzmy” i jako niesympatycznego oficera Milicji Obywatelskiej z serialu dla dzieci „Przygody psa Cywila”. Grał również u Janusza Majewskiego w „CK Dezerterzy”. Po raz ostatni pojawił się na ekranie przed dwoma laty w serialu „Na Wspólnej”. Był też związany z „Och-Teatrem” Krystyny Jandy.
Zawód aktora uważał za wspaniałą przygodę, choć nie uznawał aktorstwa za misję.
– Może w jakimś maleńkim procencie wpływamy na samopoczucie czy postawę życiową widzów, ale lekarz – a szczególnie chirurg – naprawdę ratuje życie – zwierzał się dziennikarzom.
Przez ostatnie lata miał kłopoty z sercem, przeszedł zawał i udar. Pytany o samopoczucie i zdrowie odpowiadał zazwyczaj: „Jestem bardzo, ale to bardzo dorosłym panem”. Ale też zapewniał: „W życiu mi się powiodło”. Od początku tego roku był w szpitalu – zmarł nad ranem 4 lutego. Miał 83 lata.
Z cukrem na składaku
Wojciech Pokora spoczął na cmentarzu Bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 r. w Radzyminie pod Warszawą. Nieprzypadkowe to miejsce pochówku, bo nieopodal artysta miał ukochaną działkę, na której od wielu lat spędzał każdą wolną chwilę. Zgodnie z wolą rodziny była to skromna uroczystość pogrzebowa. Przyszli jednak mieszkańcy Radzymina.
Pan Krzysztof znał zmarłego aktora, bo często spotykali się w sklepie. Zapamiętam go jednak najbardziej z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:
– Znam ten film na pamięć, ale ilekroć go oglądam, to śmieję się do rozpuku. Zawsze mam w oczach pana Pokorę jadącego na składaku z torbami rozsypującego się cukru. I tak mi zostanie. A rola w „Czterdziestolatku”? Przecież nikt się tak pięknie nie krztusił jak docent Gajny, gdy zobaczył zdjęcie inżyniera Karwowskiego w gazecie...