Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki...
...mówi jeden z bohaterów kultowej komedii, ale film jest z 1980 roku i jego autorzy mogli Ryśka Czarneckiego nie znać. Czasy były ponure, rządziła krwawa junta z generałem w czarnych okularach, a ta nigdy nie pozwoliłaby, żeby funkcję publiczną mógł pełnić funkcjonariusz tak mało udany jak Rysiek, od powicia zwany Richardem, gdyż zrodziła go matka w londyńskiej mgle.
Już miejsce urodzenia namaściło małego Dicka do misji międzynarodowej. Pokonując szczeble krajowego bałaganu, mozolnie startując z list każdej partii, która go chciała, reprezentując różne zakątki ojczyzny, Dick, z polska już zwany Ryśkiem, zasiadł w Parlamencie Europejskim, gdzie z partyjnego klucza został jednym z jego 14 wiceprzewodniczących. Pozycja polityczna Ryśka rosła dynamicznie razem z jego kontem i samopoczuciem. Poseł stał się wszechobecny w mediach, mówił zawsze, szybko i na każdy temat. Robił to równie chętnie, jak niechlujnie, lecz z kalectwa śmiać się nie zamierzam. Kulawy nie powinien biegać maratonów, ślepy strzelać z łuku, a faflun, który nie potrafi wyraźnie powiedzieć zdania, nie powinien zabiegać o laur krasomówcy. Niemniej to i owo z dźwięków wydawanych przez Rysia rozumiano. A to nazwał Tuska „śmierdzącym leniem”, a to znów Korwin-Mikkego „pożytecznym idiotą”. Rysio, chytrze się uśmiechając, siekł jęzorem na prawo i lewo, czując, że im sieknie mocniej, tym prezes się szerzej uśmiechnie. A o to szło.
Niewielu już pamięta, co mówiła Róża Thun i tak dalej w niemieckiej telewizji. Niewątpliwie krytykowała rządy PiS prowadzące kraj ku dyktaturze, co nie jest jakąś oderwaną od rzeczywistości opinią, bo wielu Polaków tak właśnie widzi „dobrą zmianę”. Ale Rysio, teraz już całkiem duży Dick, postanowił dowieść, że nie pozwoli na takie zaprzaństwo. Więc trysnął: „Podczas drugiej wojny światowej mieliśmy szmalcowników, a dzisiaj mamy Różę von Thun und Hohenstein i, niestety, wpisuje się ona w pewną tradycję”. Gdyby szybkosłowny Rysiek posiadł łaskę rozumu, to nazwałby księżnę starą pudernicą, rutą zwiędłą albo raszplą, co też byłoby w knajackim stylu, ale nikt by się tym nie przejął. Jednak bezmyślny Rysiek, używając haniebnego słowa szmalcownik, naruszył tabu, którego naruszyć obawiałby się nawet wioskowy głupek. Owszem, Dick dopiekł Róży Thun etc., etc., ale też rozjuszył, kogo mógł. W europarlamentarnym powietrzu ciągle unosił się smród, jaki wydzielił Berlusconi, proponując kiedyś europosłowi Schulzowi rolę kapo w filmie. Czarnecki odgryzł się też niemieckim filmowcom, porównując ich do wielbicielki Hitlera Leni Riefenstahl. Parlament Europejski postanowił więc posła chama spośród wiceprzewodniczących usunąć, by uniknąć kolejnego obciachu. Jak postanowił, tak zrobił.
Rysiek bronił się wszelkimi sposobami przed prestiżową degradacją, ale musiał spuścić z siebie metr sześcienny powietrza, które go jak ropuchę rozdymało. – Robiłem to dla Polski! – zagdakał, rozśmieszając tych, którzy go nie lubią. Mnie też. Rysiek uosobił bowiem myśl Stanisława Jerzego Leca: „Co mi rozdęło usta? Zbyt wielkie słowa”. Poseł nie czuł żenady ani dysonansu, wyznając na Twitterze po swym odwołaniu: Dalej aktualna jest dewiza żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK: „Nic nam nie zabrano, skoro mamy Ojczyznę”. A przecież Ryśkowi zabrano ledwie 900 euro miesięcznie, gabinecik i asystenta. I nikt mu nie każe wracać do ojczyzny. Co ma do tego 27. Dywizja AK? Zresztą już wcześniej ganiłem onego, by nie przenosił – zawinionego przez siebie problemu – na ojczyznę, ale Rysiek do końca utrzymywał, że strasburski atak na niego jest atakiem na Polskę!!! Niezapomniany doktor Strossmayer łajał w filmie pielęgniarkę: „Gdyby głupota umiała latać, fruwałaby pani jak gołębica”. Z jakim ptakiem porównać europosła? Wyłącznie z pawiem.
Upokorzenie durnia pozbawionego smaku, czyli kultury, wywołało falę soczystej radości. Najpierw rozbawił nas poseł Rysio rolą politycznego twardziela: – Dochowałem wierności moim poglądom, podtrzymuję mój negatywny stosunek do polityków skarżących się na Polskę do zagranicznych mediów. W jedynym zdaniu ileż hecy... Nie mniejszą uciechę wzbudził partyjny kolega Dicka, poseł Legutko, Rysiek jako taki, więc z zasady też fajny gość... Ten użalił się przed kamerą, co sprawiło, żem spłakał się ze śmiechu. Po głosowaniu, które zmiotło ordynusa ze stanowiska, Legutko załkał: – Nie może tak być, że większość poselska może robić co chce z mniejszością! Że może przegłosowywać co chce! Oj, Legutko, Legutko, nie przesadzacie legutko? Przecież na tym „niesprawiedliwym” mechanizmie opiera się dziś władza pańskiej partii w kraju.
Będzie teraz Rysio chodził po krajowych mediach, drapując się w bolesny całun męczennika. Będzie się żalił na Platformę, cyklistów i innych zdrajców. Tymczasem publiczną pozycję Ryśka, zależną wszak wyłącznie od jego oceny, najlepiej oddaje mięsisty góralski kawał, jaki usłyszałem w Ochotnicy Górnej śnieżną zimą 1977 roku. Otóż stało się, że Jaśkowi piorun spalił chałupę, baba od niego odeszła, koń się ochwacił, a ostatnią owcę zagryzły wilki. Gdy tak srogo doświadczony góral wzniósł oczy do nieba z niemym pytaniem: – Cemu mi to, Ponie Bócku, robis? – to usłyszał: – A bo coś cie, kurwa, nie lubie...