Smutek małego chłopca
12-letni Jeremi dorasta w świecie krzywdy i zła. Odszedł od nich ojciec, a matka niebawem umrze na raka. Z powodu choroby straciła pracę i musieli wyprowadzić się ze swojego mieszkania na wieś do dziadka – sybiraka, który jest z kolei chory na alzheimera. Chłopiec za nim nie przepada, choć dziadek piecze najsmaczniejsze ciastka na świecie. Rodziną opiekuje się zaś nawiedzona religijnie (i nie tylko) ciotka. Jeremi jest przekonany, że powrót do własnego domu uzdrowi matkę, i zbiera pieniądze na wynajęcie mieszkania, sprzedając wśród rówieśników narkotyki. Demony nawiedzają chłopca jeszcze z jednego powodu: dowiaduje się bowiem o swoich żydowskich korzeniach, a co się z tym wiąże – o historii Zagłady. Babcia Elza jako jedyna uniknęła śmierci w czasie wojny. Zaopiekowała się nią polska rodzina, ale babcia była pełna duchów i nie miała siły na ich głosy. Popełniła samobójstwo, bo wolała śmierć ze swoimi niż życie z obcymi. Nic zatem dziwnego, że z depresyjnych stanów nie jest w stanie wyciągnąć Jeremiego ani szkolna psycholog, ani najlepszy i jedyny przyjaciel – August. W obliczu tego wszystkiego niełatwo bowiem dwunastolatkowi poradzić sobie z rozpaczą, traumą oraz wiarą w samego siebie, nie mówiąc już o Bogu, którego poszukuje.
Robert Rient debiutował świetną autobiograficzną książką „Świadek” o dorastaniu wśród świadków Jehowy. „Duchami Jeremiego” zaczyna objawiać się nam jako dojrzały beletrysta. Wymaga jeszcze – co prawda – doskonalenia warsztatu, ale pisze już przejmująco i z czułością (choć czasami na granicy ckliwości) wnika w duszę dziecka, które za wcześnie dojrzało. JACEK BINKOWSKI ROBERT RIENT. DUCHY JEREMIEGO. Wydawnictwo WIELKA LITERA, Warszawa 2017. Cena 39,90 zł.
Można wtedy zrobić jeszcze bardzo wiele rzeczy, do których jakoś nie mogliśmy zabrać się przy świetle dziennym. Można porządkować szuflady, oglądać telewizję, wyjrzeć przez okno, posłuchać serenady Mozarta albo ballad Cohena. Można też pójść z wizytą, co uczynił bohater Eliota. Spotkało go zresztą rozczarowanie. Bo chociaż pił herbatę w wytwornej porcelanowej filiżance i zajadał pomarańczowe (tak przypuszczam) konfitury, to rozmowa okazała się trochę nudna, a wieczór skończył się gorzką refleksją o niezbyt udanym życiu.
Lepiej było zostać w domu i sięgnąć po książkę. A jaką?
Oczywiście książkę do poduszki, bo naprawdę nie warto czytać przed zaśnięciem byle czego – a po przebudzeniu tym bardziej.
Teoria lektur wieczornych
Mam swoją teorię dotyczącą lektur wieczornych i zaraz ją wyłożę, a jeśli zaczniecie ziewać, no to trudno. Mam nadzieję, że w nocy nie będą was dręczyć koszmary.
Przede wszystkim – żadnej improwizacji! Odpowiedni tom, a najlepiej kilka, należy wcześniej wybrać i ułożyć w zasięgu ręki. Oszczędzimy sobie wówczas wyprawy na pawlacz, biegania w pidżamie po strychu, a zwłaszcza upadku z drabinki przystawionej do regału. Książka do poduszki nie powinna przytłaczać czytelnika. Luksusowy album czy monumentalne wydanie literackiego arcydzieła stanowczo lepiej studiować za dnia. W moim wieku tęskni się ponadto do coraz większych liter i coraz ostrzejszego światła, które, niestety, męczy wzrok. Mam nadzieję, że ten problem jakoś rozwiążecie na własną rękę.
O wiele ważniejsza jest przecież zawartość książki. Zbyt emocjonująca lektura odbierze nam ochotę na sen, więc wystrzegajmy się raczej krwawych kryminałów, sensacji czytanych z bijącym sercem i powieści przygodowych z dużą liczbą dramatycznych epizodów. To zresztą sprawa indywidualna, bo stan bezsenności wywołać mogą bardzo rozmaite pozycje. Pamiętam, że zacząłem czytać Miłość w czasach zarazy Garcii Márqueza właśnie wieczorem, a skończyłem... dopiero nad ranem.
No, ale zakładamy, że czytelnik musi się wyspać, a książka do poduszki nie może w tym przeszkadzać. Żadnych lektur obowiązkowych, czytanych ze strachem, że nie zdążymy albo że pozycja tak zachwalana przez media