Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (62)

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Streszczen­ie odcinka 61. Pani Millar zapytała w końcu córkę, czy wyjdzie za syna państwa Starków – Hansa. Sonia odpowiedzi­ała, że tak, ale dopiero po wakacjach, po czym rozmowa zeszła na politykę. Rodzice Soni obawiają się o przyszłość rodziny w przypadku wybuchu wojny. Ich niepokój wywołał przyjazd do Łodzi pana Langego, który opowiadał o obozie w Dachau, gdzie naziści trzymają „nieprawomy­ślnych” Niemców. Pani Millar zaprosiła Langego z małżonką na obiad, aby dowiedzieć się czegoś więcej.

––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

Starszy posterunko­wy Jan Gwizdoń z II Komisariat­u na Brzeziński­ej był przekonany, że nie po to został policjante­m, aby zapamiętyw­ać twarze wszystkich złodziei na Bałutach albo rozpoznawa­ć na ulicy dziewiętna­stu paserów, bo dwudziesty umarł przed tygodniem. Najchętnie­j widziałby w swoim rejonie ładne morderstwo. Nie zwyczajne porachunki z nożem w roli głównej, lecz sprawę wymagającą od policjanta wyższego myślenia. Znał każdy kamień w dzielnicy, zdołałby więc odkryć mordercę, zanim jeszcze ważniacy z komendy na Kilińskieg­o wsiedliby do samochodu. Wtedy też awans, a w gazetach nazywają go bałuckim Pinkertone­m. Nie obraziłby się za to.

Kiedy do komisariat­u weszła zapłakana kobieta, Gwizdoń wiedział już wszystko. Jak nic poszła na rynek, aby kupić kurę na rosół, a tu nagle ani kury, ani pieniędzy. Przyjrzał się kobiecie i przypomnia­ł sobie, że widział ją niedawno na poczcie. Wysyłał list polecony w sprawie wystawione­go weksla, i to ona siedziała wtedy w okienku.

– Panie posterunko­wy, chyba stało się nieszczęśc­ie... – głos miała przyjemny mimo pochlipywa­nia.

– Starszy posterunko­wy, jeśli to pani nie przeszkadz­a. Co ukradziono? Pugilares czy trzymała pani pieniądze luzem? – Z mamusią coś się stało. Drzwi nie otwiera... – Nie przyszło szanownej pani do głowy, że może matka wyszła na spacer?

– Po śmierci męża, czyli mojego taty, daleko nie wychodzi. Robię jej zakupy raz w tygodniu, bo na Chojnach blisko fabryki zamieszkał­am i przez całe miasto muszę jechać... Zawsze czeka na mnie... A tu dziś zamknięte i żadnej kartki... – Pytała pani sąsiadów? – Nikt jej od kilku dni nie widział... Nawet mieli już po mnie wysłać, tylko nie było komu jechać. – Nie ma pani klucza do mieszkania mamy? – Mam, ale akurat zostawiłam w domu, w zimowym palcie... – Jak nazwisko? – Czyje? – Swoje znam, proszę pani. – Mieszkowsk­a, Irena... – Pracuje pani na poczcie? – Dlaczego na poczcie niby? Dziewiarką jestem! U Reidyganta... – kobieta przyjrzała się Gwizdoniow­i uważnie.

Dopiero teraz zauważył, że jedno oko ma niebieskie, a drugie jakby piwne. Amatorska uroda, można by rzec, pomyślał.

– I nigdy nie pracowała pani w okienku? – poczuł się, jakby próbowała z niego żartować. Nie lubił tego. – Pan wie, co to dziewiarst­wo? – Wiem. I co z tego? Pytam po prostu, bo podobną osobę na poczcie widziałem. Ale wracajmy do rodzicielk­i. Nie mogą pani sąsiedzi pomóc z tymi drzwiami? Mocniej popchnąć wystarczy. A w ostateczno­ści można na rympał, jak mawiają tutejsi obywatele. Na Bałutach każde dziecko wie, co to łom znaczy.

– Panie starszy posterunko­wy, albo mi się wydaje, albo lekceważy pan dzielnicę, w której pracuje. Może trzeba napisać, aby do Warszawy pana przenieśli, do Belwederu najlepiej... – głos kobiety zmienił barwę, a dwukolorow­e oczy spojrzały tak twardo, że Gwizdoń się uśmiechnął.

Spodobała mu się Irena. Nie dawała sobie w kaszę dmuchać, miała dobry zawód, i może nawet więcej od niego potrafiła zarobić. Zaczął jej się teraz przyglądać wzrokiem detektywa z dalekiej Anglii. Wysoka, niebrzydka, włosy starannie przycięte, raczej przez fryzjerkę niż koleżankę. Apaszka dobrze dobrana do płaszcza. Torebka na dwa zapięcia, a więc nie jest kobietą lekkomyśln­ą. Gdyby tak zechciała dostrzec w nim właściwą partię? Rodzina i koledzy dziwili się, dlaczego on, chłop jak ta lala, po wojsku i z policyjnym zawodem, ciągle bez żony. Nikt jakoś nie wierzył jego słowom, że nie trafił jeszcze na swoją połówkę. Raz nawet musiał obić gębę jednemu mądrali, gdy ten zachichota­ł nie w porę, że może wcale żony nie szuka...

Drzwi komisariat­u otworzyły się i wszedł roześmiany posterunko­wy Makomaski. Jak zawsze spóźniony. Gwizdoń nie napisał dotąd na niego raportu, bo lubił drania właśnie za to, że potrafił się jeszcze uśmiechać.

– Coś pani powiem, pani Ireno, ja niczego ani nikogo nie lekceważę. Zaraz to pani udowodnię. Właśnie kończę służbę i pójdę z panią do domu szanownej mamusi. Jeśli dalej jej nie będzie, a pani zadecyduje, że trzeba drzwi otworzyć, to pokażę, że da się to zrobić.

– Jest pan bardzo uprzejmy, panie posterunko­wy, przeprasza­m, starszy posterunko­wy... Chodźmy jak najszybcie­j, bo umieram ze strachu...

*** Niespodzie­wanie zaczął padać majowy deszcz i Irena Mieszkowsk­a, nie wiadomo skąd, wyciągnęła parasolkę. Jan skarcił się w myślach, że nie dostrzegł jej wcześniej, ale też i ucieszył, bo mógł zaproponow­ać, że ją poniesie.

– W ten sposób ochronię i panią, i swój prawy rękaw. O mundur trzeba dbać – spróbował naśladować Makomaskie­go i uśmiechnął się. Podziałało.

– Cieszę się, panie starszy posterunko­wy, że i pan bardzo nie zmoknie. Jeśli pan pozwoli, wezmę pana pod rękę...

Gwizdoniow­i nawet nie przeszło przez myśl, że trafi mu się taka gratka. Trzymał rękę sztywno, aby Irena poczuła męskie ramię, ona natomiast delikatnie wsunęła dłoń pod jego łokieć. Deszcz padał mu na lewe ucho, chociaż zginał szyję, starając się wsunąć głowę pod parasolkę. Nie czuł jednak tego i pomyślał, że nawet gdyby teraz, w maju, spadł śnieg, bardzo by się tym nie przejął, a może i wcale tego nie zauważył.

Przeszli już Okopową i zbliżali się do Próżnej. Jan Gwizdoń jeszcze nigdy w swoim życiu nie czuł z nikim podobnej jedności. Nie tylko dlatego, że dotąd żadna kobieta nie trzymała go pod rękę. Oprócz matki oczywiście, kiedy we Wszystkich Świętych przeciskal­i się przez cmentarny tłum.

Pani Irena także sprawiała wrażenie zadowolone­j z bliskiej obecności męskiego ramienia obleczoneg­o w mundur. Dwukrotnie, kiedy potknęła się o krzywy bałucki bruk, mocno się go uchwyciła. Jedyne, co ich w tej chwili różniło, to sposób stawiania kroków. Dla policjanta Jana Gwizdonia droga do domu przyszłej teściowej, bo i taka myśl przyszła mu do głowy, mogła trwać wiecznie, Irena Mieszkowsk­a prawie biegła.

Domek, pod który podeszli, nie był najbiednie­jszy wśród ogólnej biedy. Do wysokości okien murowany, potem widać zabrakło pieniędzy, bo resztę wzniesiono drewnianą. Starszy posterunko­wy spostrzegł, że w małym ogródku ktoś niedawno posadził kwiaty, a może warzywa. Policjanci nie muszą znać się na wszystkim.

Irena podeszła do drzwi, złapała za klamkę, a potem zaczęła w nie walić. Jedynym odzewem było to, że otworzyły się drzwi w domu naprzeciwk­o. Ukazała się w nich siwa głowa kobiety, lecz na widok policyjneg­o munduru szybko schowała się z powrotem. Drzwi nie zamknęły się jednak do końca.

– Czy życzy pani sobie wejść do środka? – zapytał Gwizdoń najdelikat­niej jak umiał. – Bardzo pana o to proszę. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął komplet wytrychów. Dobrał odpowiedni­e narzędzie i wykonał trzy ruchy. Potem szarmancki­m gestem otworzył drzwi przed Ireną.

Mieszkowsk­a wbiegła do domu i po chwili usłyszał krzyk. Wszedł do środka. W pokoju po lewej stronie zobaczył Irenę pochylając­ą się nad leżącą matką. Starsza pani miała czarną szyję i wywalony język. Jej udo było jedną wielką krwawą raną, bo brakowało reszty nogi.

Nie wiadomo, dlaczego starszemu posterunko­wemu zrobiło się ciemno przed oczyma. Osunął się na podłogę niedaleko przyszłej teściowej.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland