Psy Świętego Augustyna
Wielkanoc jest świętem tak znaczącym, że niemal każdy wierzący a niepraktykujący z najwyższym entuzjazmem wybierze się do kościoła, by spotkać tam praktykujących, choć niewierzących. Po rezurekcji najpobożniejsi zasiądą do uczty. Na tradycyjnie nakrytym stole pojawią się tradycyjne dania, zaś po jego stronach tradycyjnie siądą sobie najbliżsi a nieprzejednani. Religijne święta polskie przeżywane widowiskowo, zgodnie z prastarą tradycją i obyczajem, nie wnoszą jednak wartości, trwające dłużej niż ceremonialne dzielenie się jajkiem, żucie białej kiełbasy i przegryzanie mazurkiem. Po paschalnej uczcie nie staniemy się lepsi, mądrzejsi ani zgodniejsi. I tylko szczęściarzom uda się przeżyć oba święta bez tradycyjnej kłótni. Tym bardziej teraz, gdy podzieliliśmy się wzdłuż i wszerz, generacyjnie i ideowo. Podzieliliśmy się głęboko i na lata. Podzieliła nas polityka, która jak w latach bolszewizmu postawiła brata przeciw bratu, dzieci przeciw rodzicom, sąsiadów przeciw sobie, swoich przeciw obcym. Niewykształconych przeciwstawiła uczonym, a niezamożnych bogatym. Kraj, którego mieszkańcy wcześniej imponowali Europie energią, witalizmem, otwartością, kreatywnością i nowoczesnością, dziś stał się przysłowiowym Jasiem, chłopcem dobrym, ale który do klasy przyniósł wszy.
Winę za ten stan rzeczy ponoszą politycy. Społeczeństwo zawsze było dla nich podmiotem manipulacji. Polityka w swej amoralności przypomina też handel. Wygrywa ten, kto oszołomi klienta promocją, ceną, rabatem. Szalbierczymi trikami. Ileż razy przereklamowany polityk okazuje się kanalią katującą żonę, ileż razy promocyjna cena towaru okazuje się wyższa niż zwykle...
Kościół, jego biskupi i kardynałowie uważani są przez tradycyjnie uformowany lud polski za autorytety, których słowa niosą boskie przesłanie. Może dlatego nasi hierarchowie traktowani są jak bizantyjscy monarchowie. I mało kogo śmieszą ich kostiumy, teatralne rytuały, język Ezopowy albo wyniosłe milczenie. Aliści jeśli polscy biskupi trafią – w najlepszym razie! – do czyśćca, to właśnie za wytrwałe milczenie w sprawach, w których Kościół milczeć nie powinien. Izolowani w swych wieżach z kości słoniowej winni jak Jezus przekupniów prać po grzbietach, tymczasem oni milczą, gdy do świątyń wchodzi lud polski z zaciętymi twarzami, nabuzowany pogardą i nienawiścią wobec bliskich i dalszych, z sercami zamkniętymi dla bliźnich.
– Kiedyś św. Augustyn powiedział – mówił w jakimś wywiadzie ks. biskup Tadeusz Pieronek – że biskupi są jak psy, które powinny głośno szczekać, a nie siedzieć cicho, gdy się coś dzieje. Jednym z najważniejszych zadań biskupów jest czuwanie nad zasadami. Jeśli ktoś łamie konstytucję, która jest podstawą ustawodawstwa, to trzeba się odezwać. Jeśli ktoś narusza podstawowe prawa wolności, jak na przykład te dotyczące zgromadzeń, jeśli ktoś dzieli ludzi na dobry sort i gorszy sort, to są to rzeczy moralne, które prowadzą do zrelatywizowania prawdy i zrelatywizowania wszystkiego, bo każdy wtedy może zrobić, co chce.
Musi wzbudzać głośny alarm stan, w którym trudne i bolesne prawdy mówi biskup emeryt. Kiedy zakazuje się wypowiedzi w mediach mądremu zakonnikowi, mającemu odwagę krytykować Kościół przestający spełniać swe funkcje. Suspenduje się duchownego, który w desperacji przeciwstawia się hierarsze mimo złożonych ślubów posłuszeństwa. Za symbol polskiego Kościoła uchodzi obrotny menedżer, który ewangelizację utożsamia z geotermią, zaś do rechrystianizacji Europy poczuwa się bankster. Toleruje się ortodoksów, których bezwład Kościoła ośmiela do życzenia śmierci papieżowi Franciszkowi. Ba! Cechą polskiego katolicyzmu jest postanowienie, by Franciszka po prostu przeczekać, nauk jego nie wprowadzać. Nasi duchowni mają za złe papieżowi, że zadaje pytania, głośno myśli, rozważa. Polski ksiądz przyzwyczajony do twardej mowy Jana Pawła II traci orientację, widząc biskupa Rzymu nauczającego poprzez medytacje, przypowieści czy stawianie znaków zapytania, a nie przez głoszenie surowych, katechizmowych formułek. Polscy duchowni mają za złe Franciszkowi, że wypomina im grzechy, zamiast wymagać od innych, przede wszystkim od wiernych. Zamiast potępiać nowoczesność, co zazwyczaj robią polscy księża, wymaga od siebie i duchownych. Tako rzecze Franciszek: „W Kościele są karierowicze. Wielu jest takich, którzy używają Kościoła, by... (przy tych słowach Franciszek uczynił gest przypominający wspinanie się po drabinie). Trzecią rzeczą, która sprowadza z właściwej drogi, są pieniądze. Są tacy, którzy robią nieczyste interesy, gromadzą pieniądze”. Tak opisuje status quo polskiego katolicyzmu Jarosław Makowski w książce „Pobudka, Kościele!”, która ukaże się w maju.
Fakt, nie mamy w polskim Kościele pełnokrwistych przywódców. Nawet gdy trafi się młody, wykształcony i znający świat biskup, brak mu charyzmy i odwagi. A tych cech potrzebuje, kto chce innym wskazać właściwą drogę. Niemal co dnia słyszymy o sprawach, które niepokoją świat: gdy nagina się naszą Konstytucję; gdy demokracja staje się bezwzględną władzą większości nad mniejszością; gdy brakuje odwagi, aby przyznać się do wyrządzonego innym zła, a brak próbuje się zastąpić karykaturalną ustawą. Tymczasem cisza aż dzwoni...
henryk.martenka@angora.com.pl