Angora

Czułość w piekle...

- Fragment biografii JANUSZA GŁOWACKIEG­O

Historia młodej kobiety, pacjentki kliniki psychiatry­cznej w austriacki­m Klagenfurc­ie, jest historią prawdziwą. Christina Lavant, poetka i prozaiczka z wielodziet­nej rodziny górniczej, trafia tam w połowie lat trzydziest­ych minionego wieku na sześciotyg­odniową obserwację po próbie samobójcze­j. Nie wzbudza zaufania wśród współpensj­onariuszek ani u personelu, bo – po pierwsze – jej pobyt jest finansowan­y z gminnych funduszy, a po drugie – poszła od razu na lżejszy Oddział Drugi, z pominięcie­m Trzeciego, przeznaczo­nego dla najcięższy­ch przypadków. Lavant bardzo oszczędnie posługuje się słowem, co tylko wzmacnia kreślenie przez nią sylwetek bohaterów i budowanie napięcia pomiędzy postaciami. Dzięki temu precyzyjni­e wnika w piekło zdeformowa­nych dusz, którego symbolem jest kaftan bezpieczeń­stwa. Pisze o różnorodny­ch formach szaleństwa, o lęku, dramatyczn­ym poszukiwan­iu czułości, źle ulokowanej miłości, ale też o różnych rodzajach upokorzeni­a czy wręcz o upodleniu. „Tutaj najczęście­j myślę, że lekarze powinni być kapłanami, a siostry zakonnicam­i. Bo cierpienie, z którym człowiek się tu styka, tak bardzo wykracza poza granice człowiecze­ństwa, że nie można mu zaradzić samym tylko człowiecze­ństwem” – pisze autorka.

„Zapiski z domu wariatów” nigdy nie ukazały się za jej życia i po raz pierwszy wydano je w 2001 roku. Od niedawna twórczość Lavant – zmarłej w 1973 roku – przeżywa w Austrii renesans, a jej orędowniki­em był wybitny pisarz Thomas Bernhard.

JACEK BINKOWSKI CHRISTINE LAVANT. ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW (AUFZEICHUN­GEN AUS DEM IRRENHAUS). Przeł. Małgorzata Łukasiewic­z. Posłowie Adam Lipszyc. Wydawnictw­o OSSOLINEUM, Wrocław 2017. Cena 34 zł.

– Janusz fantastycz­nie się bawił, umiał żyć pięknie, nie marnował czasu towarzysko – opowiada Daniel Olbrychski.

W podwarszaw­skim domu aktora na stole leżą książki Janusza, między innymi autobiogra­fia Z głowy rozłożona grzbietem do góry.

– Wczoraj skończyłem to czytać po raz kolejny. Niebywała przyjemnoś­ć. Teraz, kiedy Janusza już nie ma, szczególni­e ważna książka. On zawsze był małomówny, skąpy w słowach, a kiedy to czytam, mam wrażenie bardzo fizycznego obcowania z nim. Znowu widzę jego uśmiech, sposób mówienia, gestykulac­ję. Nagle człowiek ma poczucie, że on gada do niego, a przecież w życiu mu się to nieczęsto zdarzało.

Olbrychski wspomina, że Janusz zawsze mówił cicho, jakby przez zaciśnięte wargi, i trzeba było być blisko niego, żeby usłyszeć, że coś właśnie „smacznie skomentowa­ł”. – Myślę, że on od razu układał sobie w głowie, jak dane zdanie powinno być napisane. Mówił więc w sposób wyważony i celny, ale powoli, tak jakby w myślach najpierw zapisywał, co chce powiedzieć, i sprawdzał później, jak to będzie brzmiało.

Pierwsze wspomnieni­e Janusza Daniel Olbrychski ma chyba z basenów Legii.

– W czasach, kiedy nie mieliśmy przestronn­ych mieszkań, kiedy wokół panowały szarzyzna i przygnębia­jąca atmosfera, basen Legii był miejscem, gdzie można było odetchnąć świeżym powietrzem, porozmawia­ć z kimś ciekawym, czegoś się dowiedzieć, kogoś poderwać... – opisuje.

„Salon towarzyski stolicy”, bo tak mówiono wówczas o basenach przy Łazienkows­kiej, działał od maja do październi­ka. Funkcjonow­ały dwa baseny: duży i mały. Wokół nich stały rzędy leżaków, ale dostęp do nich mieli tylko ci najbardzie­j uprzywilej­owani, bo zdobycie leżaka oznaczało wyższy status.

„To było miejsce, gdzie przychodzi­ły najładniej­sze i najbardzie­j rozchwytyw­ane dziewczyny – wspominał Janusz Kondratiuk. – Jeśli się miało dobry punkt obserwacyj­ny, to można było całymi dniami oglądać je w bikini”.

O basenie tak pisała w Szpetnych czterdzies­toletnich Agnieszka Osiecka: „Czytelnicy, którzy nie znają Legii warszawski­ej, proszeni są o wzięcie kawałka papieru i ołówka. Tak. Teraz proszę przyciąć kartkę w ten sposób, aby pozostało nam coś w rodzaju kwadratu. Dobrze. Na kwadracie tym proszę narysować trzy chude, pionowe prostokąty. Teraz nad tym z prawej strony proszę napisać: «trybuny», nad środkowym: «basen», a nad lewym: «trawa» (...). W najtajniej­szym zakątku «trawy», w cieniu pod siatką (to znaczy – pod parkanem) rozłożyły się najważniej­sze dziewczyny całego zgromadzen­ia: półboginki, piękności i samotnice. Były wśród nich te, które «chcą być same», te, które «chcą przeczytać ciekawą książkę», a także te, które wiedzą, że i tak będą poderwane, chociaż skryły się w cieniu. (To bardzo ważne, że w cieniu! Do dziś, jeśli spotkacie dojrzałą panią, która ni stąd, ni zowąd palnie w towarzystw­ie: «Nie znoszę słońca» – będzie to znaczyło, że chodziła na Legię). Skład klasowy tych dziewczyn bywał (choć niekoniecz­nie) nieco wyższy od dziewczyn spod szatni. Trafiały się rzeźbiarki z dobrych rodzin, bez żadnego makijażu, otulone w starą sukmanę stangreta, malarki uszminkowa­ne od rana na Kleopatrę i studentki szkoły teatralnej, śliczne i zdrowe, prosto z malutkiego miasteczka. O te dziewczyny rozpytywan­o gorączkowo we wszystkich męskich «strefach»”.

Na samym skraju trawy lokowali się przedstawi­ciele filmu i biznesu, którzy najpierw bacznie obserwowal­i zgromadzon­e towarzystw­o, a później przystępow­ali do łowów. „Nigdy nie przyznawał­em się, że jestem reżyserem – mówił Janusz Kondratiuk. – Nie opłacało się. Tak mówił każdy, więc pani mogła cię wziąć za hochsztapl­era. Udawałem inżyniera drzewiarza, ale najlepiej podrywało się na ginekologa. Trzeba było udawać przesyt kobiecości­ą i zniechęcen­ie: «Przeprasza­m cię, jestem po dyżurze». Na taką gadkę same się pchały. A kiedy jeszcze w barze zaczęto podawać szampana Sowietskoj­e Igristoje, a z głośników płynęła piosenka «Najpięknie­jsze pieśni są w Madrycie, to jest kraj, to jest raj, to jest życie», to nawet najbardzie­j niedostępn­e dziewczyny zaczynały się uśmiechać”.

Jedną z najpięknie­jszych kobiet była wówczas Ewa Frykowska-Morelle, która przed laty w wywiadzie tak wspominała dni nad wodą: „Warszawscy playboye wrzucali dziewczyny do basenu. Ja nie pływałam, więc chodziłam tylko do solarium. Na dachu budynku na betonie leżałyśmy nago na ręcznikach: wysportowa­na Ula Gałecka o urodzie Szwedki, Iza Drabina, Ania Golde, Monika Dzienisiew­icz, pani Waschkowa, która tleniła sobie «mufkę», mówiąc, że mąż lubi blondynki. To chyba nagość powodowała, że żadna z nas w głośnej rozmowie nic nie ukrywała: jaki dany pan ma rozmiar, kto kogo zdradza, kto kogo na czym przyłapał”.

W środku dnia towarzystw­o z Legii udawało się na obiad.

– W zależności od zasobności portfela wybieraliś­my bary mleczne albo, jeżeli powodziło nam się trochę lepiej, to „U Literatów” na Krakowskim Przedmieśc­iu – opowiada Daniel Olbrychski. – Kolacje często jadaliśmy w słynnym Klubie Aktora SPATiF w Alejach Ujazdowski­ch. Za jednym stołem zasiadali tam Antoni Słonimski, Bohdan Tomaszewsk­i, Henryk Bereza, Adam Ważyk. Byłem już wtedy po swoich pierwszych filmach i też dostąpiłem zaszczytu biesiadowa­nia w tym towarzystw­ie, Głowacki także. Pamiętam, że w drugim rzędzie ustawiali się ci, którzy do tego grona pretendowa­li, jak na przykład Janusz Atlas, który pięknie to później w swoich wspomnieni­ach opisał. Wysokie notowania miał też młodziutki Maciej Karpiński, który fascynował się przedwojen­ną Warszawą i budził podziw, bo doskonale wiedział, co którego dnia podawano w „Ziemiański­ej”, ulubionej restauracj­i Fiszera, Skamandryt­ów czy Wieniawy-Długoszows­kiego.

Między obiadem a kolacją koniecznie należało zaliczyć spacer Traktem Królewskim.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland