Uwolnić kreatywność
Roger Karwiński, który wcielił się w postać Adasia Skalskiego w serialu „Niania”, zrezygnował z kariery aktorskiej
Rola dokuczliwego, acz sympatycznego nastolatka Adasia Skalskiego zapadła w pamięć wielu widzom i przyniosła mu dużą popularność. Na planie serialu występował przez cztery lata. Zagrał też epizody w „Plebanii” i w „Na Wspólnej”. Ale film go nie wciągnął, wolał śpiewać. Wystąpił w spektaklach muzycznych na deskach teatrów śląskich i w stołecznej Romie. Grał także w Teatrze Polskiego Radia, dubbingował w kilku serialach. Kiedy dorósł, nie chciał już występować w telewizji. Zajął się pracą związaną z marketingiem internetowym, ma też własny kanał na YouTubie. Ale wciąż kocha śpiewać.
Spotykamy się w jednej z podwarszawskich miejscowości. Bardzo się zmienił. Trudno się dziwić, wszak kiedy debiutował w „Niani”, miał 11 lat, a dziś jest 23-letnim młodzieńcem. – Kiedy zaczynałem grać w „Niani”, mieszkałem w Będzinie. Jesteśmy rodziną bardzo nieśląską, choć z apetytem jadłem kluski śląskie. Decyzja o występie w serialu wiązała się z koniecznością wynajęcia przez produkcję mieszkania. Dla mnie i dla mamy. Po kilku latach, po kilku seriach filmu trafiłem do teatru w Warszawie. I pomyśleliśmy wtedy, aby tu się przenieść.
Zapadła decyzja o przeprowadzce. – Obejrzeliśmy sporo mieszkań. Tu nam się spodobało, gdyż jest dużo zieleni. Właściwie obok zaczyna się Kampinoski Park Narodowy.
Opowiada, że zaczęli się przenosić między jego szóstą klasą a pierwszą gimnazjum. – Chodziło o to, abym nową szkołę mógł zacząć w nowym miejscu. Mieszkamy tutaj już prawie jedenaście lat, ale ja nie przez cały czas. Kiedy bowiem pracowałem już w Warszawie, i nie tylko przy „Niani”, bo występowałem jeszcze w Teatrze Roma, rozpocząłem też pracę w gliwickim Teatrze Muzycznym i w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.
Siłą rzeczy, jak zauważa, musiał być na Śląsku. – Po dwóch latach pobytu tutaj, po II klasie gimnazjum, przeniosłem się do Gliwic, do babci. Mama została. I tak przez jakiś czas mijaliśmy się. Wtedy już nie grałem w Warszawie.
Urodził się w Sosnowcu. Ale, jak zaznacza, tam tylko przyszedł na świat, bo rodzice mieszkali w Będzinie. – I tam spędziłem dzieciństwo i chodziłem do przedszkola.
Jako sześciolatek poszedł do szkoły muzycznej w Dąbrowie Górniczej. – Nie przyjęli mnie jako ucznia, bo byłem za młody, ale rodzice załatwili, że przez rok uczęszczałem na zajęcia, jako wolny słuchacz. Kiedy skończyłem ten rok „wolnego słuchania”, w tej szkole otwarto akurat OSM, czyli Ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną. Łączyła ona normalne lekcje i kształcenie słuchu, rytmiki oraz naukę gry na instrumencie.
I tam zaczął się uczyć, ale codzienne dowożenie do Dąbrowy Górniczej było jednak, jak podkreśla, zbyt uciążliwe. – Zatem rodzice zdecydowali, że po I klasie idę do zwykłej szkoły podstawowej w Będzinie. Ale szkołę muzyczną w Dąbrowie Górniczej kontynuowałem.
Nauka gry na pianinie szła mu, jak to określa, dość przeciętnie. – Od zawsze odrzucało mnie od muzyki klasycznej. Dlatego po szkole zupełnie porzuciłem pianino i sam rozpocząłem naukę gry na gitarze. wrócicie, po co od razu festiwal na zimę przenosić?”.
Myślałem, że się uduszę ze śmiechu. Kiedy później opowiedziałem to Januszowi, pokręcił tylko głową: „Słuchaj, to jest za grube, żeby to gdzieś wykorzystać, bo nikt nam nie uwierzy”.
Zimą całe warszawskie towarzystwo najchętniej zjeżdżało do Zakopanego.
– Tam Głowa szpanował wzrostem, rozpiętą koszulą, włosami oraz kożuchem – wspomina Michał Komar. – Kożuch był niezmiernie ważnym elementem, bo to był tak zwany kożuch filmowy. Obserwowałem go kiedyś, jak szedł Krupówkami w stronę hotelu Orbis. Oglądały się za nim nie tylko kobiety, ale i mężczyźni. On promieniał wtedy czymś takim bardzo ładnym, silnym, młodzieńczym. A z kieszeni kożucha wystawały zwinięte w rulon kartki, na których notował pomysły do felietonów.
– Kilka razy byłem z Januszem w Zakopanem – wspomina Marcin Król, który poznał go jeszcze w czasach studiów, na seminarium u Jana Kotta. – Mieszkaliśmy wtedy w Halamie,
Po pięciu latach wrócił jednak do pianina. – W liceum zostawałem po zajęciach i grałem. Stało się to, co kiedyś przepowiadała moja mama. Zacząłem grać to, co chciałem, czyli muzykę musicalową, bardziej rozrywkową.
Od dziecka bardzo lubił brać udział w różnych przedstawieniach w szkole, np. w miniplayback show. – Byłem pierwszą osobą w historii szkoły, która śpiewała na żywo. Kiedy rodzice zobaczyli, że robiąc coś takiego, doskonale się w tym czuję i dobrze bawię, uznali, że warto, abym się w tym realizował. Najpierw wziąłem udział w telewizyjnym programie „Od przedszkola do Opola”, a później rodzice zgłosili mnie na casting do spektaklu „Książę i żebrak” w Teatrze Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana w Będzinie. Realizatorzy szukali dwóch chłopców stosunkowo do siebie podobnych. Tak więc ze mną zgłoszono mojego kolegę, z którym chodziłem do szkoły muzycznej. Wygraliśmy casting i zagraliśmy w tym spektaklu.
Występował w głównej roli – księcia Edwarda Tudora. Na scenie teatralnej pojawiał się blisko dwa lata. – Najczęściej przedstawienia odbywały się w weekendy. Nie graliśmy zbyt często.
Do dziś dobrze pamięta swój teatralny debiut. – Po premierze dostaliśmy z kolegą miecze, którymi pasowano nas na aktorów. Mam ten miecz do dzisiaj. Jest na nim data premiery – 28 lutego 2004 roku. domu pracy twórczej. To było niesamowite miejsce, zupełnie poza światem, poza tym PRL-em, tą szarą, smutną Polską. Do Zakopanego przyjeżdżali wtedy w zasadzie sami opozycjoniści, nie było żadnych aparatczyków i myśmy czuli się tam bardzo swobodnie. Było pyszne i tanie jedzenie, a wieczorem oczywiście wóda. Przesiedzieliśmy tam wspólnie wiele wieczorów. Pamiętam szczególnie jeden z nich i płakać mi się chce, że nikt tego nie nagrał. Byliśmy we trzech, jeszcze ze wspaniałym Heniem Krzeczkowskim. Popiliśmy się troszkę i nagle oni dwaj zaczęli opowiadać historię Polski. To było coś niesłychanego. Trwało chyba dwie godziny. W improwizacji przeszli samych siebie. Wiele bym dał, żeby można było choć kilka minut z tego teraz odtworzyć.
IZA BARTOSZ. ŚWIAT BEZ GŁOWY. PORTRET JANUSZA GŁOWACKIEGO. Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2018. Cena 39,90 zł.