Arabia nieznana
szybkie pytania: ile kontenerów dziś do przerobienia, jakie nastroje panują wśród pracowników. Wózki na kółkach o pojemności dwóch metrów sześciennych wędrują do sklepu, turkocząc na posadzce.
Otwarcie każdego kontenera to niemal zawsze utrata kilku rzeczy. Wypadają talerze, kubki, czasami odtwarzacz TV. Oddane dobra wysypują się na betonową posadzkę, choć wszyscy starają się, żeby niczego nie upuścić. Niemal każdy z przedmiotów w kontenerze da się sprzedać, a co za tym idzie – może pomóc potrzebującym. W kolejce stoi kilku pracowników – przez ich ręce wędruje wszystko, co mieszkańcy Islandii zostawili przez kilka dni w pięciu punktach rozsianych po Reykjavíku. Meblami w większości zajmują się mężczyźni, choć i kobiety potrafią poradzić sobie z wielkimi sofami czy stołami, które trzeba przeciągnąć do magazynu lub wyrzucić. Czasami trzeba usunąć plamy po kawie na poduszkach, naprawić ogryzione przez psa rogi kanapy, wyszczerbione brzegi. Wśród pozyskanych przedmiotów są także kaseciaki z lat 90., podręczniki do nieistniejących systemów edukacji, połamane wędki, kasety wideo oraz anioły we wszystkich postaciach. Pracownicy starają się nie wyrzucać dewocjonaliów czy narodowych symboli. Jednak niedawno w jednym z kontenerów przywędrował kompletny mundur esesmana używany w rekonstrukcjach historycznych. Po krótkich oględzinach wylądował w koszu. Młodzi Islandczycy wyjęli go stamtąd i w połowie zafascynowani, w połowie przerażeni, bawili się opaskami ze swastyką. Na wyspie nikt nie poczuł prawdziwej wojny.
Po rozładowaniu kontenera, co trwa od 30 do 60 minut, pracownicy idą na przerwę – na kawę lub papierosa. W letnie piątki podczas przerwy o 11, gdy pogoda dopisuje, wszyscy jedzą potrawy z grilla na powietrzu. Do południa metkuje się większość produktów, przykleja ceny, układa na odpowied- nich półkach. W samo południe następuje otwarcie sklepu.
Kryzys jak fala
„Dobry Pasterz” to nie tylko miejsce, w którym można zaopatrzyć się w potrzebny sprzęt, kupić tanio książkę czy plecak. Skoro jest pasterz, muszą być i owce. Te pojawiają się raz do roku, gdy zarobiona przez ostatnie 12 miesięcy suma jest rozdzielana pomiędzy instytucje charytatywne dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Przez ostatnie 17 lat firma przekazała na cele dobroczynne ponad 200 milionów koron (prawie 7 mln złotych).
– Zatrudniamy 21 osób na pełny etat i 4 na pół etatu. Gdy opłacimy pensje, rachunki za prąd, wynajem hali, transport kontenerów i zamkniemy rok finansowo, reszta pieniędzy – zawsze przed Wigilią – zostaje przez nas rozdysponowana na cele charytatywne. Wspieramy Czerwony Krzyż, organizacje opiekujące się samotnymi matkami, organizacje kościelne, kupujemy komputery do różnych placówek, część pieniędzy przeznaczamy na jedzenie dla potrzebujących, a czasami na pojedyncze projekty, jak wózek lub winda dla niepełnosprawnego dziecka.
Według wielu klientów sklepu ludzie oddają teraz mniej rzeczy, bo nadchodzi kryzys, który już raz nawiedził Islandię dziesięć lat temu. Tym razem jednak ma być to kryzys o innej twarzy. Według Friðrika Ragnarssona to, że w magazynie było niegdyś więcej przedmiotów, również mogło być spowodowane nadmiarem. – Była to fala wznosząca, która właśnie opada. Mam nadzieję, że nie pozostawi za sobą na wyspie kolejnego kryzysu. W tej chwili ludzie mają pieniądze, wypłaty są w porządku, ale nie chcą już więcej używać niektórych rzeczy. Mają ich za dużo. Pamiętam, jak niedawno jedna z klientek przywiozła sofę, którą kupiła kilka lat temu za 200 tys. ISK, wystawiała ją na portalu aukcyjnym kilkukrotnie, za każdym razem obniżając cenę, aż w końcu oddała ją za darmo. O dziwo, sprzedaliśmy tę sofę za całkiem niezłe pieniądze.
Uzależnieni od śmieci
Do sklepu przychodzi od lat wielu klientów, dla których codzienna wizyta w Gódi Hirdirinn jest jak narkotyk. Są uzależnieni nie od kupowania, a od oglądania ciągle świeżego i ciekawego towaru, który zmienia się każdego dnia. Niektórzy klienci to handlarze ze stołecznego pchlego targu zwanego Kolaportid. Przychodzą polować na białe kruki, nieosiągalne nigdzie indziej płyty winylowe, antyki czy elektronikę. Wielu z nich to samotnicy i ekscentrycy, którzy poza sklepem i wspomnianym wyżej targowiskiem nie mają kontaktu z innymi ludźmi. Jak w każdym miejscu na świecie i tutaj zdarzają się osoby, które kradną drobniejsze rzeczy, zmieniają ceny, a czasami nawet biorą z kolegą kanapę i wychodzą bez płacenia.
– Nie ma rozróżnienia. Mamy międzynarodową grupę klientów i kradną dosłownie wszyscy. Gdy tłumaczą, dlaczego coś zabrali, zazwyczaj odpowiadają, że to tylko śmieci. Zadajemy im wtedy pytanie: w takim razie dlaczego kradniesz śmieci? Zazwyczaj nie dzwonimy na policję. Zdarza się to może 2 – 3 razy w roku. Jest za to kilka osób, które mają dożywotni lub roczny zakaz wstępu do sklepu – mówi Friðrik. – Czasami do magazynu przychodzą pomagać drobni przestępcy skazani za jazdę po pijanemu, uliczne bójki, posiadanie miękkich narkotyków. Mają wtedy jedną szansę – tylko raz mogą nie dać znać, że się nie stawią. Jeśli tego nie zrobią, mogą wrócić tam, skąd ich przysłano.
Friðrik Ragnarsson, były taksówkarz, który został kierownikiem najlepszego sklepu na wyspie, twierdzi, że warto pomyśleć o otwarciu podobnych miejsc we wszystkich dobrze prosperujących krajach.
– Czy w Polsce też macie takie sklepy, które utarg przeznaczają na organizacje charytatywne? Jeśli nie, to trzeba je otworzyć. Mnóstwo ludzi ma niepotrzebne rzeczy w domu. Nie chcą ich wyrzucać, bo to dodatkowe koszty, są też za bardzo przywiązani do starej meblościanki i nie chcą jej niszczyć. Ale gdyby mogli je oddać komuś, kto zrobiłby z tego użytek, byłoby inaczej. Dobroczynność jest wszędzie, a choć pojawią się tacy, którzy chcieliby na tym zarobić potężne pieniądze, to jednak w końcu wygra właściwa strona. Naprawdę warto ufać ludziom, jeśli idzie o czynienie dobra. Pomimo plotek o zamknięciu sklepu „Dobry Pasterz” nie zostanie zamknięty nigdy. Będzie trwał, dopóki ludzie będą chcieli pomagać innym.
Moda na zakupy w Abu Zabi i drink w dubajskim Burdż Chalifa to pierwsze zachłyśnięcie się światem Arabii, coraz łatwiej dostępnym dzięki bezpośrednim lotom z Warszawy. I choć królestwo Saudów nadal strzeże swej izolacji, to już łatwo dostać się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Kuwejtu czy Omanu.
Oman i jego stolica Muskat to kraina mocno różniąca się od hipernowoczesności choćby Dubaju. To pustynny sułtanat, który leży na złożach ropy naftowej, choć nie ma wody. To kraj gór piaskowego koloru z trzech stron otoczony morzem: Zatoką Perską, Zatoką Omańską i Morzem Arabskim. Do tego Oman jest krainą mocno tradycyjną, a zarazem otwartą na przybyszów, co oddaje miejscowego ducha: kraj leżący na skrzyżowaniu dróg morskich i wielbłądzich karawan. W Muskacie nie zobaczymy strzelistych wieżowców, za to możemy podziwiać świetnie wkomponowane w pejzaż tradycyjnie zbudowane obiekty. Co jednak ciekawe (?), Omańczycy nie zdecydowali się udostępnić do zwiedzania najstarszych atrakcji, takich jak stare forty strzegące miasta. Turystom musi wystarczyć muzeum Bait al Zubair, które prezentuje świetnie dobrane artefakty opowiadające o kulturze i dziejach Omanu. Atrakcją dla każdego, kto w Muskacie spędza choćby dwa dni, jest wizyta w portowej części miasta, spacer po deptaku Mutrah i po miejscowym bazarze. Obowiązkowym punktem jest XVII-wieczny fort Nizwy. Muskat, choć miasto stołeczne, gwarantuje warunki do relaksu, bo w najbliższej okolicy znajdują się świetne plaże, funkcjonuje też infrastruktura turystyczna. W dalszej odległości znajdują się miejsca, dla których również warto przyjechać do Omanu. Na przykład: 4,5-kilometrowy system jaskiń Al Huta z widowiskowymi stalaktytami i stalagmitami, kamienne groby w Al-Ajn, składające się na niezwykły kompleks sprzed pięciu tysięcy lat, a także wizyta w Zufar – krainie kadzidła, które niegdyś było droższe od złota.
JOANNA DERA, MARTA KOBYLIŃSKA. OMAN. Wydawnictwo PASCAL, Bielsko-Biała, s. 156. Cena 26,90 zł.