Szukamy ciągu dalszego – Instrument był jedną z zabawek
Jerzy Petersburski junior wciąż jest związany z telewizją.
55
– Nie brakowało nigdy pomysłów, co pokazać w kolejnym odcinku?
A.G.: – Nie, nasze zwierzęta to była kopalnia tematów. Musieliśmy jednak je sami wyszukiwać. To było na naszej głowie.
H.G.: – Chodziliśmy z mężem wieczorem po ogrodzie i tak zbieraliśmy materiały na następny program. Co będziemy robić, jak będziemy robić, gdzie kable położymy. A potem...
A.G.: – Pełna improwizacja (śmiech). Jednak na samym początku, kiedy program zaczął powstawać, były inne problemy. – Jakie? A.G.: – Gdy ustalaliśmy temat odcinka, to trzeba było mieć na uwadze... długość kabla – od kamery do wozu. Żeby sięgnąć. Później dopiero, gdy były kamery przenośne, było lżej.
H.G.: – I jeszcze te kamery miały potężne stojaki. I trudno się taką wielką kamerą kręciło.
– No i przede wszystkim – praca w ogrodzie.
H.G.: – Moim wielkim sukcesem było to, że udało mi się rozmnożyć wróble zamknięte w klatce. Nie mogłam uwierzyć, że zrobiły gniazdo, siedziały na jajeczkach.
A.G.: – A naszym wspólnym sukcesem jest to, że po tylu latach ludzie nas poznają, dziękują nam za program „Z kamerą wśród zwierząt”. To jest bardzo miłe.
H.G.: – Te gratulacje to dowód, że nasza praca na marne nie poszła. Że się na darmo nie żyło. Bo gdybym po moich studiach robiła tylko to, co moi koledzy, no to może bym miała za to większe pieniądze, ale nie miałabym tej satysfakcji z pracy, jaką mam teraz.
A.G.: – Tak to jest, gdy łączy się pracę z pasją. To idealne połączenie. Inaczej byśmy nie mogli tego zawodu uprawiać.
H.G.: – I bez miłości do zwierząt by nic nie wyszło. Sam pan widzi, jak jest u nas w domu: tu odrapane, tam obżarte meble, no, ale ja wolę zniszczony tapczan niż brak kota w domu.
A.G.: – Poza tym tak się złożyło, że żona ze zwierzętami miała do czynienia od dziecka. A ja zrobiłem dwa wydziały, które się wzajemnie wspierały: zootechnikę, czyli hodowlę od podstaw, i weterynarię. Potem zrobiłem dwa doktoraty. Łatwiej mi było dzięki temu wiele spraw związanych ze zwierzętami rozwiązywać samemu. Nikt nas nie uczył pracy w zoo. Uczyliśmy się wszystkiego sami.
–A jakim byli państwo szefostwem?
H.G.: – Niekiedy mi się wydaje, że byłam za ostra. Ale wiem, że tak musiało być, bo odpuszczenie sobie pracy przez pracownika, niedopilnowanie czegoś mogło kosztować życie zwierzęcia. Musiał być człowiek wymagający.
A.G.: – To były bardzo trudne czasy w zaopatrzeniu. Z łaski mogłem kupić w Radomsku gwoździe. Po pomarańcze jechało się aż do Gdyni. Bo mieliśmy orangutana, który umierał, i myśleliśmy, że jak dostanie owoce południowe, to będzie mu lepiej. Gdy nie można było oficjalnie dostać cytrusów, to kupowaliśmy na lewo, od marynarzy. A gdy już mieliśmy takie cenne owoce, to musieliśmy pilnować, żeby dotarły one do zwierząt, a nie wylądowały w domach pracowników zoo.
H.G.: – Bo zdarzały się kradzieże, niestety. Władze nas nawet oskarżały, że za naszych czasów w zoo były kradzieże. No bo były. Nie dało się wszystkich upilnować. Ludzie to ludzie.
A.G.: – À propos jedzenia, zdarzały się też humorystyczne historie. Pewnego dnia zgłosił się do mnie pracownik, który był kierowcą firmy polskiej w Hanowerze. Przywoził różne towary i przywiózł m.in. tonę ryżu. I okazało się, że hurtownia nie przyjęła, bo stwierdziła, że ryż jest zjełczały. I ten kierowca miał wrócić do Niemiec, ale bez ryżu. A co z tym ryżem zrobi – to jego sprawa. Matka mu doradziła: „Idź do zoo”. I przyjechał do nas. Ugotowaliśmy ten ryż, na próbę. Smaczny. Dobry. Więc za darmo wzięliśmy całą tonę, podzieliliśmy się z innymi ogrodami. W międzyczasie przyjechał do nas do Wrocławia Włoch, bo odbierał od nas zwierzęta, zobaczył ten ryż i pyta: „Czemu wy karmicie zwierzęta takim drogim ryżem?”. I okazało się, że to był specjalnie złocony ryż do risotto.
H.G.: – Zdarzały się też niepokojące historie. Przyczepiła się do mnie kiedyś jedna kobieta, która przychodziła do zoo i chciała mi oddać jedno ze swoich dzieci na wychowanie. Mówiła: „Skoro pani smoczkiem karmi zwierzęta, odchowuje je, to może pani to samo zrobić z dzieckiem. Ja mam dwoje dzieci, więcej nie dam rady wychować; kolejne, które się urodzi, pani oddam”. Gdy zaprotestowałam, powiedziała, że i tak przyniesie i podrzuci, bo „każda kolejna ciąża ją odmładza”. Z duszą na ramieniu codziennie patrzyliśmy, czy jakieś dziecko nie leży pod drzwiami. Nie przyniosła, na szczęście.
A.G.: – Kiedyś dwóch facetów postanowiło się wykąpać z hipopotamami. A przecież taki hipopotam waży trzy tony. Poszedłem, krzyczę: „Wychodźcie”. Jeden wylazł, a drugi nie chce. I odkrzykuje: „Panie, co pan mordę drzesz, sam przecież mówiłeś w telewizji, że są roślinożerne, więc o co chodzi?”. Innym razem dwaj studenci wczesnym popołudniem rozebrali się do naga i weszli do stawu. Pytam ich: „Panowie, czemu to zrobiliście?”. Na to jeden z nich mówi: „Chcieliśmy sprawdzić, czy to prawda, że w zimnej wodzie tylko kaczor potrafi...”.
– Na wybieg tygrysów wskoczyła kiedyś dziewczyna.
H.G.: – To była straszna sprawa. Nałykała się czegoś, bo się nie bała. Weszła na wybieg, na którym były trzy dorosłe tygrysy. Gdyby zaczęły się z nią bawić, to nie byłoby wesoło. Nie rozerwałyby jej, bo one były przeze mnie wychowane, ale mogły jej zrobić krzywdę. Zadzwoniliśmy na milicję. Wszystkie karetki, jakie były w mieście, przyjechały. Milicja otoczyła wybieg. Chcieli strzelać do tygrysów. Powiedziałam: „Nie możecie strzelać” – przecież to były moje ukochane kotki, a miały zostać zabite przez głupią babę, która na dodatek ściągnęła ubranie.
A.G.: – Dlatego wszedłem na wybieg i zacząłem je odganiać. Bo znaliśmy jedną tajemnicę tych tygrysów. One swobodnie chodziły po naszym domu, nawet jak były już duże. I wszystko darły, drapały, jak to koty. Jedna rzecz im bardzo nie odpowiadała: szufelka do śmieci, taka, którą się podstawia pod stół, żeby okruszki zmieść na nią. Bo gdy leżała na podłodze i tygrysy ją nadepnęły, to uderzała w nos. Dlatego szufelkę omijały jak świętość.
H.G.: – I gdy mąż wziął do ręki tę szufelkę ze sobą na wybieg, to tygrysy się cofnęły. Ludzie nie wiedzieli, o co chodzi, my tak (uśmiech).
A.G.: – Dwóch milicjantów musiało wejść ze mną i na siłę zabrać tę dziewczynę z wybiegu, bo nie chciała sama wyjść.
H.G.: – I gdy milicjanci wychodzili, to szli tyłem. I jeden z nich zahaczył o wielki korzeń, który maskował wyjście. I tak się rozdarł, że nie można go było uspokoić. Musiał zmienić komisariat, bo koledzy się z niego śmiali i wołali za nim: „Zygmuś pogromca”.
– Sporo było takich historii, które działy się w zoo, a nie wychodziły poza jego mury. Świat o tym nie wiedział.
H.G.: – Oczywiście, że tak. Zwierzęta na przykład uciekały. Raz wilk uciekł. I to na teren pobliskiego przedszkola. A dzieciaki, jak to dzieciaki, cieszyły się: „Piesek, piesek”, a to wielki basior był. Trzeba było szybko dzieci zabrać z podwórka, żeby były bezpieczne. A.G.: – Przyjechał pluton antyterrorystyczny, chcieli strzelać. Przyjechaliśmy z zoo ze środkami usypiającymi. Wilk uciekł z przedszkola na ogródki działkowe i tam go uśpiliśmy i zabraliśmy do zoo. A jedna z policjantek, która brała udział w obławie, miała na nazwisko Wilk. Śmialiśmy się, że wilk do wilczycy przyleciał.
H.G.: –A raz było u nas potworne morderstwo. Nasz pracownik zamordował jedną ze zwiedzających dziewczyn – weszła do pawilonu, do którego był zakaz wstępu. Mężczyzna prosił, żeby wyszła, a ona nie chciała. Więc ją złapał za szyję od tyłu i chciał ją wyciągnąć, a ona mu w rękach zwiotczała.
A.G.: – I on jej zwłoki zaciągnął do kotłowni, tam ją obłożył elementami drewnianymi z klatek i palił. Spalił ją całą; została z niej tylko ręka, która zsunęła się na bok. Znaleziono tę rękę i myślano, że to ręka małpy. Zbadano i okazało się, że ręka jest ludzka. Zaczęło się śledztwo. To był koszmar. Sprawca został złapany, był proces – dostał 12 lat, cztery przesiedział, wyszedł. Dziś jest ojcem trójki dzieci. – Zdarzały się historie miłosne? H.G.: – I między ludźmi, bo zakamarków w zoo było mnóstwo, i między zwierzętami. Niektóre tragiczne. Była piękna małpa, makak, złota cała. I pewnego ranka przychodzę pod klatki małp, a tam pełno krwi. Okazało się, że ten makak zakochał się w innej małpie i pożarł wszystkie małpy, które były w klatce z jego ukochaną. Z zazdrości. August się nazywał. Okropny był, wszystkich gryzł. A ludzi nie znosił.
A.G.: – Raz się wyrwał z klatki, bo była rozeschnięta, drewniana, i chłopakowi, co zoo zwiedzał, ucho oderwał. Kiedyś wyskoczył i uciekł aż pod kliniki. Słowa „August uciekł” to był alarm, że wszyscy mają biec na pomoc.
H.G.: – Nie było wtedy strzelby, nie było jak go uśpić. Trzeba go było zwabić i złapać. Jeden pan go złapał. August pogryzł go tak, że obie ręce miał do szycia – trzeba go było natychmiast do szpitala wieźć. Raz jedna pracownica zoo chciała Augusta grzebieniem uczesać, żeby... był elegancki. Boże, co się z nią stało: chwycił ją, oberwał jej cały policzek, aż do kości, ręce pogryzł jej tak, że palcami nie mogła ruszać.
A.G.: – Zoo płaciło jej odszkodowanie aż do śmierci. Ogród zoologiczny, wbrew pozorom, to jest bardzo ciężkie miejsce pracy. Dziś z ulgą mogę powiedzieć, że cieszy mnie jedno na emeryturze: że już nie muszę tymi problemami zawracać sobie głowy.
– Czują państwo dzisiaj upływający czas?
A.G.: – Wydaje nam się, że mamy jeszcze czas, sporo życia przed sobą, a tymczasem sygnały są niepokojące, bo nasi koledzy, młodsi od nas, mówią „pa, pa”. Przyznać się muszę, że z roku na rok czujemy te upływające lata, swój wiek – w końcu 85 lat na karku. Chociaż żona jest wielką optymistką i ma wrażenie, że ciągle jest na studiach (uśmiech).
H.G.: – Łapię się jednak na tym, że mówię o kimś i mam go przed oczami, jak jest dzieckiem, a to już dorosły mężczyzna, ma dzieci, które mają dzieci. Czas leci...