Kamień kotwiczny (Nowa Zelandia)
Nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Najpierw jest idea, punkt, przestrzeń, język, co wyznacza granice naszego świata. Lecz to ruch unosi nas ku istnieniu. Życie polega na ruchu, a ten, z nami czy bez nas, nigdy się nie kończy. Dla niego i przez niego wyruszamy w osobistą odyseję ku przeznaczeniu, marzeniu, spełnieniu, często poobijani przez napotkane żywioły. Teraz ów ruch przybrał formę tej oto myśli, co się uwalnia z sieci mych neuronów, tu, na wyspie Stewart, gdzie dopełniam podróż po Nowej Zelandii.
„Kamień kotwiczny pirogi Maui” – tak Maorysi nazywają trzecią wyspę kraju, wyspę Stewart, która niczym kotwica utrzymuje w miejscu dwie największe wyspy Nowej Zelandii. Europejczycy nazwali ją nazwiskiem Williama Stewarta, pierwszego oficera statku poławiaczy fok, który rozpoczął kartografowanie jej 700-kilometrowego wybrzeża. Niewielu tu turystów, kilkuset mieszkańców i zaledwie 20 kilometrów utwardzonych dróg. Ptasi raj. Jedyne miejsce, gdzie w naturalnym środowisku można napotkać symbol kraju nielota kiwi i setki innych gatunków: petrele, nawałniki, gajówki, nawet „ptaki Jezusa Chrystusa” ( Jesus Christ brids), nazywane tak ze względu na sposób, w jaki poruszają się na powierzchni wody. Przylatuje też blisko połowa znanych na świecie albatrosów; są i pingwiny unoszące się na falach przy brzegu. Nie ma tylko innego nielota – legendarnego moa, osiągającego do 3 metrów wysokości. Wyginął, bo nie mając naturalnych wrogów, stał się łatwym łupem dla osadników.
Siedzę na tarasie hotelu South Seas w osadzie Oban, na brzegu cieśniny Foveaux, którą przepłynąłem promem z Bluff, miasta na krańcu Wyspy Południowej. No i... koniec. Tu kończy się moja podróż po Nowej Zelandii, po tej arce Noego z blisko jedną trzecią terytorium obszarów chronionych i parków narodowych z dziewięcioma wielkimi szlakami jak dziewięć dekad szczęśliwego życia. Od trzydziestu trzech dni wędruję po „Kraju wędrującej chmury”, „Gorącej rzece”, „Plaży, która jest drogą”, „Drodze do raju” – a to ledwie trzy takie dekady, jak na życie niewiele. Oczywiście, grzechem byłoby narzekać, raczej z wdzięcznością dla losu należy iść do samego końca, bo jak pisał Eliot: Poprzez czas tylko zwycięża się czas. W Oban zaczyna się i kończy Rakiura Track, więc zamawiam moje ulubione nowozelandzkie piwo The Goldpanners Profit i ruszam w ostatni, niestety, krótki już trekking.
Mijam kilka urokliwych domków schowanych w zieleni poplątanych krzewów i olbrzymich drzew. Niektóre zbudowali jeszcze potomkowie łowców fok i wielorybników. Kakofonia ptasich głosów. Jedne ptaki podchodzą blisko, inne, jak te hałaśliwe papugi, latają nad głową. Idę przez stary drzewostan i bujne gaje drzewiastych paproci. Po trzech godzinach siadam nad Kaipipi Bay. Pusto. Nie ma nikogo. Patrzę w oceaniczną zatokę, zapadając się niczym w punkcie zero głębokiej ciszy ciała i umysłu. Chwila: jedna, druga... Każda jest pierwszą reszty mojego i każdego innego życia. I nagle – wielki wybuch. To wielkie morskie ptaki podniosły się do lotu. Może gęsi, może łabędzie, a może oceaniczni wędrowcy – albatrosy. Poleciały w kierunku małej wyspy Ruapuke.
Wyspowy świat, wyspowy wszechświat. Czy kosmos ma charakter „wyspowy”? W skali lokalnej mniejsze „porcje świata” spływają ku większym wyspom, które w skali globalnej „odpływają” od siebie jako gwiazdy, galaktyki, gromady czy supergromady galaktyk. Oddalają się, zanurzając w wielkiej pustce. Rozpychane jakąś „ciemną energią” zostawiają po sobie niemal pozbawione materii przepastne przestrzenie. Nie wiadomo, czy mają brzegi, wiadomo, że stale rosną. W „czym” rosną? W niepojętym NIC, co samo to pytanie wyprowadza poza wszechświat – gdzie żadne „nic” nie może sięgnąć, bo wykraczałoby poza naturę, także naturę mózgu, który jest jej częścią. On też jest kosmiczną wyspą. Ma nawet swoją wewnętrzną „wyspę”, jak w neuronauce nazywa się jego obszar leżący na dnie głębokiej bruzdy, gdzie stykają się płaty skroniowy, ciemieniowy i czołowy. Prawdopodobnie to tam tworzy się poczucie naszej tożsamości.
I tak mniej lub bardziej tożsamy z sobą samym serfuję sobie po własnych falach mózgowych zawieszony gdzieś między kwantowymi cząsteczkami a tą myślą sięgającą oszałamiającej czasoprzestrzeni. A wszystko dzięki pomarszczonej gąbce pełnej wody, cukru i tłuszczu, pławiącej się w mieszaninie związków chemicznych. Dzięki miliardom jej neuronów przetwarzających w labiryncie swych powiązań niezliczoną ilość informacji, których mikroelektryczne wyładowania budują wielki wybuch... nadziei, co jak fala ukazuje się i znika w tej Kaipipi Bay. A niebo płonie, oślepia, tylko lustrzane neurony przypominają, że czas wracać.
Więc wróciłem do Oban na prom do Bluff, a stamtąd do Europy. I jestem w domu, w tym dalekim porcie najgłębszej nieświadomości. Przy biurku, w kapciach uwięziony, z kamykiem kotwicznym w zatoce Kaipipi wyłowionym. Czekam. Czekam na to COŚ, na co się nie czeka, a samemu bierze, nim unoszący nasze istnienie ów życiodajny ruch porzuci nas w cieniu naszej prywatnej apokalipsy. turkiewicz@free.fr