Salonowe burze – Chcę po prostu żyć
Rozmowa z Krzysztofem Cwynarem.
Jest także kompozytorem i autorem tekstów wielu piosenek, które śpiewają polskie gwiazdy. Pochodzi z rodziny lekarskiej, jego ojciec był znanym profesorem psychiatrą, mama biologiem. On wybrał drogę artystyczną, jest laureatem wielu festiwali piosenki, ma na koncie 14 płyt. W Łodzi otworzył Stowarzyszenie „Studio Integracji” i dzisiaj jest traktowany jako człowiek instytucja. Za tę działalność ma rekordową liczbę nagród, odznaczeń i wyróżnień. Laureat Gloria Artis (brązowy i srebrny). Ostatnio otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Jest także Kawalerem Orderu Uśmiechu przyznawanego przez Międzynarodową Kapitułę Dziecięcą.
– Jak długo czekał pan na płytę „Zawstydzona” z cyklu Złota Kolekcja?
– Bezpośrednia rozmowa z Piotrem Kabajem, prezesem Warner Music Poland, odbyła się w 2014 roku i ucieszyłem się, że płyta po latach będzie wydana. Ale potem Longina, moja żona, zmarła, a ja straciłem power i nie chciałem śpiewać ani rozmawiać na ten temat. Firma nie straciła cierpliwości i zdecydowała się wydać płytę, która ma podkłady prawie w 90 procentach z wielkimi orkiestrami symfonicznymi Rachonia, Klimczuka, Debicha, Miliana – i to wszystko brzmi jak bajka, bo wszyscy zapomnieli, jak brzmią symfoniczne radiowe orkiestry i chóry. – Nadal ma pan żałobę? – Mam, ale doszedłem do takiego momentu, że uważam, iż moja żona ucieszyłaby się, że powstał taki dokument datowany latami 1964 – 2018. Pierwszą piosenką sprzed lat była „Wojna słowiańska”, którą w 1965 roku wygrałem Festiwal Piosenki Studenckiej. Nagranie nie było zarejestrowane, ale można je było znaleźć w taśmotece i dzięki temu jest na płycie „Zawstydzona”.
– Na wydanie pierwszej płyty też czekał pan bardzo długo.
– Mimo braku płyty wystąpiłem w Dniu Płytowym na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie, gdzie jako jedyny bisowałem. Tuż potem zaproponowano mi nagranie płyty z gotowymi piosenkami, a tymczasem ja sam komponowałem piosenki dla siebie. Odmówiłem, oni się obrazili. Natomiast zrobiłem bardzo dużo nagrań radiowych i dzięki temu byłem na antenie.
–W międzyczasie wydał pan czternaście płyt, a teraz przygotowuje 15., jubileuszową – „List do ojczyzny”. O jakiej tematyce?
– Ta płyta ma kłopoty, bo ja nie jestem pokornym artystą i kiedyś, przed laty zapowiadał mnie właśnie tak Wojciech Siemion. Piosenka nosiła tytuł „Dlaczego nie dałeś nam, Boże, flagi w jednym kolorze”. Teraz też obserwuję życie i napisałem olbrzymi materiał publicystyczny na temat tego, co dzieje się z Polakami w tej chwili. Zrobiłem koncert w Piwnicy pod Baranami, wykorzystując piosenki, które napisałem od stanu wojennego. Bracia Zielińscy po wysłuchaniu utworu powiedzieli, że każde słowo w tej piosence brzmi tak, jakbym pisał o teraźniejszości.
– Czy lata, w których był pan zaangażowany w repertuar patriotyczny i festiwale piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, miały negatywny wpływ na to, co robił pan po nich?
– Dla mnie festiwale w Kołobrzegu były nie do końca odczytanym zjawiskiem i myślałem, że można śpiewać polskie piosenki patriotyczne i w swojej naiwności nie spodziewałem się, że biuro polityczne ma na treść piosenek wielki wpływ. Wykonawcy pozwalali sobie na zmianę w tekście słów „zielony” na „socjalistyczny” albo stosowano zabiegi, które robiły karykaturę z literatury. Najpierw nie zwracałem na to uwagi, ale potem na próbie, gdy słyszałem taki zabieg, zacząłem się zastanawiać – czy
jestem we właściwym miejscu. Czułem się coraz gorzej, aż zaśpiewałem moją ukochaną piosenkę „Żyj, Polsko moja”, i okazało się, że podszedł do mnie ktoś po próbie i powiedział, że ten utwór jest zbyt nachalnie polski. Zdjęto go z konkursu. I wtedy zrozumiałem, że to nie jest miejsce dla mnie. Co prawda nikt mi tego wprost nie powiedział, ale wiedziałem, że były aluzje, że ja jestem jednym z kołobrzeskich filarów, co odbierałem nie jako policzek, lecz mój zły wybór.
– Co otworzyło panu furtkę do szerszego artystycznego świata?
– Piosenka „Zawstydzona”, którą zaśpiewałem na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Po występie podszedł do mnie szef telewizji niemieckiej, poprosił o płytę i okazało się, że mówi nieźle po polsku. Zaprosił mnie na dwa lata do NRD, wystąpiłem w telewizji, a z piosenką „Białe konie” wygrałem festiwal w Rostocku i otrzymałem nagrodę publiczności. Przygoda niemiecka pozwoliła mi odetchnąć, mimo że ten kraj ideologicznie był taki jak nasza Polska! Ale kariery w Niemczech nie zrobiłem, bo wtedy nie miałem menedżera i nie dbałem o swoje sprawy.
– Odbył pan wiele egzotycznych tournée. Które było najbardziej nietypowe i pozostawiło niezapomniane wspomnienia?
– Najbardziej egzotyczna podróż miała miejsce po ówczesnych republikach radzieckich, gdzie wszędzie było po 50 stopni ciepła. Kiedy kończyliśmy tę trasę, a zaczynała Irena Santor, pokazały się trzęsienia ziemi. Myśmy przeżyli jedno z nich w Aszchabadzie (Turkmenistan). Lotnisko pękło i nie mogliśmy wylecieć, ostatecznie pojechaliśmy pociągiem. Zapamiętałem obraz, w którym tysiące myszy biegło wśród szarotek.
– Jak przyjmowano pana w Europie Zachodniej?
– Tam śpiewałem głównie dla środowisk polonijnych. Przed każdą piosenką aktorka tłumaczyła tekst i okazało się, że ta forma podania robi wrażenie. Dzięki temu poczułem, że jestem rozumiany i akceptowany.
– Nie tylko pan śpiewa, ale komponuje muzykę i pisze teksty dla innych wykonawców. Dla kogo?
– Pisałem teksty dla Jerzego Połomskiego, dla Anny German, dla Ireny Santor. Pierwszy tekst piosenki zachodniej napisałem dla Michaja Burana.
– Osobny rozdział stanowi współpraca i przyjaźń z Anną German. Jak się poznaliście?
–W Sopocie, gdzie Anna była świadkiem awantury, podczas której reżyser Janusz Rzeszewski nie chciał, żebym bisował. Widząc to, Anna powiedziała, że pójdzie do hotelu i nie będzie śpiewać. Później chciała zaśpiewać ze mną duety, w których ja siebie nie widziałem z uwagi na jej wysoki wzrost, bo zapewne wyglądałoby to zabawnie. Ale w końcu się zgodziłem.
– Za co przede wszystkim lubił pan Annę German?
– Dwie artystki, które szczególnie szanowałem, to były Anna German i Kalina Jędrusik. Dla mnie były to nauczycielki wymowy. Nikt nigdy nie będzie tak perfekcyjny jak te dwie osoby.
– Czy Anna German śpiewałaby dzisiaj, gdyby żyła?
– Taki skarb wokalny, jakim była Anna German, byłby ceniony i dzisiaj, ponieważ wykonawcy idą na łatwiznę, ale są tacy artyści, którzy dają szczęście ludziom swoją sztuką. Anna należała do tych osób i miałaby swoją publiczność.
– Dlaczego podczas dłuższego pobytu w Ameryce odrzucił pan kontrakty do Las Vegas i Los Angeles?
– Kiedy kończyła się trasa w Ameryce, ja byłem przywiązany do koncertów z polskimi orkiestrami, a planowany był wielki koncert w Szczecinie, którym tak bardzo żyłem, że dla mnie było kompletnie nieważne, gdzie i kto mnie zaprasza. Kiedy w Pagarcie usłyszeli, że ja zamiast w Ameryce chcę śpiewać w Szczecinie, chcieli mnie zabić.
– W środowisku mówiono, że Cwynar odrzucił kontrakt stulecia.
– Parę osób nie mogło zrozumieć mojej mentalności i powodu, dla którego wybieram współpracę z wielkimi orkiestrami, co było dla mnie czymś bardzo ważnym i dowartościowującym. – Jakie były lata 90. dla pana? – W tych latach jakby się coś odblokowało. Zacząłem mieć koncerty, w zawodzie powodziło mi się dobrze. Założyłem studium dla młodzieży utalentowanej wokalnie i aktorsko, ale mającej problemy ze zdrowiem. Stało się to moją wielką pasją i czułem, że powinienem to robić. Zobaczyłem, jak ten pomysł procentuje. Wiem, że muzyka jest najlepszym lekarstwem dla moich podopiecznych.
– Wydaje się pan człowiekiem niespożytym i ciągle twórczym. Jak bardzo?
– Obserwuję ludzi i widzę, jakie mają potrzeby i staram się, żeby moje teksty, moja muzyka były bliskie temu, czego ludzie oczekują. Piszę teksty o nich. Nie lekceważę najmniejszego drobiazgu, który przynosi ludziom radość albo smutek. – Co daje panu siłę? – Jestem człowiekiem przekonanym do tego, co robię. Od początku wiedziałem, że wyląduję na scenie. Teraz bardzo brakuje mi żony, która jako pierwsza czytała moje teksty i błyskawicznie wychwytywała jakąś nieprawdę. Bardzo mi brakuje tego recenzenta.
– Od 20 lat prowadzi pan w Łodzi Stowarzyszenie „Studio Integracji” z ludźmi niepełnosprawnymi. Co spowodowało, że postanowił pan się tym zająć?
– Miałem koncert w Spale. Jednym z widzów była dziewczyna na wózku, głucha i niewidoma, która była zachwycona tym, co robię. I wtedy przyszła myśl założenia stowarzyszenia, chciałem coś zrobić dla podobnych osób.
– Władze Łodzi doceniły pana działalność w tym zakresie?
– Mam wszystkie ordery, medale i nagrody, które wieszam w domu koło portretu żony. Jest tam również Order Uśmiechu, ostatnio dostałem Złoty Krzyż Zasługi. Cieszy mnie przychylność prezydent Hanny Zdanowskiej, która ma patronat nad wszystkimi naszymi imprezami w Teatrze Muzycznym w Łodzi.
– Co na pana poświęcenie dla niepełnosprawnych mówią rodzice dzieci i młodzieży pozostających pod pana opieką?
– Trudno mi o tym mówić, bo kochamy się wszyscy. Trzeba było jednak nauczyć ich cierpliwości, żeby przyzwyczajali się do następujących powolutku postępów dzieci. Na początku chcieli, żeby ich pociechy od razu zostały gwiazdami światowymi. Po latach nauczyli się czekać na ich postępy artystyczne i doceniać je.
– Urodził się pan w Wilnie. Jakimi drogami trafił pan do Łodzi?
– W Wilnie urodziłem się 75 lat temu. Pewnie bylibyśmy z rodziną do dzisiaj w tym mieście, gdyby nie mój ojciec, który w czasie wojny zorganizował kurs dla polskich pielęgniarek, za co dostał karę śmierci od Rosjan. Ponieważ nie było nikogo, kto poprowadziłby taki kurs, ojciec został zwolniony. Korzystając z tego, uciekliśmy. W pociągu maszynista zbierał kosztowności od pasażerów i kiedy wszystko zebrał, odłączył lokomotywę i wrócił do Wilna, nas zostawiając w polu. Gdyby nie moja niania, to już by nas nie było. Ona biegała do partyzantów i przynosiła dla mężczyzn bimber i chleb, a dla mnie mleko i kawałek chleba.
– Co by było, gdyby nie zdążył pan na ostatni transport do Polski?
– Pewnie byłbym sierotą.
– Wspaniały głos zachował pan do dzisiaj. Czy to sprawa dobrych genów?
– Mój ojciec miał przepiękny głos. Był bas-barytonem. Przez pewien czas był aktorem, miał dyplom szkoły aktorskiej. Grał w teatrze we Lwowie. Potem poszedł na medycynę. – A mama? – Grała pięknie na fortepianie. – Ojciec, wybitny psychiatra z tytułem profesora, zapewne widział dla syna inną przyszłość?
– Tak, ale pogodził się z moim wyborem.
– Zaczął pan chorować. Ale nie przejmuje się pan tym i robi swoje?
– Nie lubię myśleć o niewygodnych rzeczach. Dla mnie choroba jest dyskomfortem, nie dopuszczam myśli o niej. Chcę po prostu żyć.
– Jak często odwiedza pan grób swojej żony Longiny Cwynar?
– Kwiaciarki przy cmentarzu wiedzą, że bardzo często. Czasami stawiam telefon na grobie, bo mam w nim piosenkę o Longinie i puszczam jej.
– Zauważyłem, że ma pan duży dystans do siebie?
– Tak, i życzę tego wszystkim, bo niewygodne cechy u człowieka można obrócić w żart i tak jak przed laty nie wyobrażałem sobie zaśpiewania w duecie z Anną German z uwagi na różnicę wzrostu, to dzisiaj ten problem mnie nie dotyczy. Wiem, że warunki zewnętrzne ludzi nie są obrazem ich duszy.