Radosława K. recepta na sukces
Wielokrotnie karany kryminalista współpracuje z polską policją
Wielokrotnie karany kryminalista współpracuje z polską policją.
Biznesmen i bandyta. Wykorzystywał seksualnie, oblewał kwasem, podkładał bomby. Finansowy sukces w olbrzymiej mierze zawdzięcza korumpowaniu na masową skalę policjantów drogowych. Mimo wielu wyroków dziś nadal cieszy się kontraktem z policją, która... nie widzi w tym nic złego.
Jadąc dawną trasą przelotową przez niewielką Skwierzynę w woj. lubuskim, trudno nie dostrzec firmy A. Uwagę przykuwa nietypowy widok: zaparkowane za wysokim ogrodzeniem wojskowe auta, gąsienicowe pojazdy bojowe i skierowane w niebo rakiety. To jednak tylko dodatek, a podstawą działalności i sukcesu Radosława K. jest od lat pomoc drogowa. Lubuskie to doskonałe miejsce dla tego typu działalności. Biegnącą od morza na południe kontynentu ekspresową drogę S3 przecina tuż obok Skwierzyny autostrada A2 – kluczowa arteria łącząca wschód z zachodem Europy. Przejeżdżające setki tysięcy ciężarówek, busów i aut osobowych oznaczają tysiące wypadków. Każdy wypadek to nieszczęście właściciela pojazdu, ale też zarobek pomocy drogowej. Kiedy Radosław K. w połowie lat dziewięćdziesiątych rozkręcał działalność, szybko zorientował się, że podstawą zysku jest szybka informacja o miejscu wypadku i dotarcie do zszokowanego, a często rannego kierowcy szukającego lawety i holownika. – Kto miał takie informacje? Oczywiście policja drogowa, więc dla K. wniosek był prosty – wspomina Jarosław Fabijańczyk, dawny pracownik Radosława K. – Trzeba mieć „swoich” policjantów. I tak Radosław K. sprywatyzował lubuską drogówkę.
Żmija na piersi
W celu „zdobycia” policjantów rzutki przedsiębiorca wykorzystał wchodzące właśnie na rynek telefony komórkowe. Wówczas rzadkie, niezwykle drogie urządzenia przypominające słusznej wielkości cegłę. Fabijańczyk: – Jeden z pierwszych telefonów był w schowku w radiowozie drogówki. To był telefon kupiony przez K. Jedna zmiana kończyła służbę, inna zaczynała, a telefon Radosława K. cały czas czekał na wypadek. Kiedy było trzeba – policjant wykręcał numer firmy Radka, który pędził na miejsce zdarzenia. Biznes kręcił się coraz lepiej i po dwóch latach kilkunastu policjantów odebrało w salonie telefony komórkowe, za które zapłacił Radosław K. – Poznałam go mniej więcej wtedy. Przyjechał po radę. Chciał, żeby mu wytłumaczyć, jak działa od podszewki prowadzenie policyjnego parkingu – mówi Ewa Bortnowska, która wraz z mężem przez blisko szesnaście lat prowadziła na zlecenie lubuskiej policji specjalny parking zatrzymanych pojazdów. To miejsce, gdzie trafiają do czasu wyjaśnienia sprawy wszystkie auta zarekwirowane przez policję. Ciężarówki i samochody kradzione, takie, które służyły popełnianiu przestępstw, ale i te zagrażające bezpieczeństwu drogowemu. Bortnowscy wygrali przetarg i odtąd płacono im za holowanie, przechowanie i pilnowanie zabezpieczonych pojazdów. – Radosława K. poczęstowaliśmy herbatą i wszystko wytłumaczyliśmy. Skąd mieliśmy wiedzieć, że na własnej piersi hodujemy żmiję? Mimo że Bortnowscy nie walczyli – jak K. – o zlecenia i zarobek na miejscach wypadków, Radosław K. szybko zaczął traktować ich jako konkurencję. W majową noc 1998 r. zadzwonił telefon – policjant poinformował panią Ewę, że właśnie płonie jedna z jej wartych kilkadziesiąt tysięcy złotych lawet. Przyczyną było podpalenie, a na pytanie, kogo podejrzewa o dokonanie przestępstwa, właścicielka odpowiedziała bez wahania: – Tylko Radosława K. Miesiąc później w środku nocy Bortnowskich wezwano do zholowania doszczętnie zniszczonego auta. Dziwny wypadek: 20-letni Dariusz W., pędząc oplem corsą, zamiast na rozstaju dróg skręcić, uderzył z całej siły w stojące na wprost drzewo. Całkowicie sparaliżowanego mężczyznę w stanie krytycznym zabrało pogotowie, a opla trzeba było zabrać na policyjny parking. Bortnowska: – Mąż wyszedł w pośpiechu przed dom i – na szczęście – zanim ruszył, dostrzegł, że pod lawetą i naszym autem osobowym stoją dziwne przedmioty. Metalowe, wypełnione jakby woskiem i wystawały z nich grube kable. Sprowadzeni na miejsce saperzy nie mieli wątpliwości, że „puszki” to gotowe do detonacji bomby trotylowe, jednak sprawców ich podłożenia, jak i spalenia lawety Bortnowskich nie udało się policji ustalić i śledztwo umorzono. Pół roku później okazało się, że sprawcą wszystkich przestępstw jest Radosław K.
Moja twarz spływała
Pierwszy raz wpadł dzięki swej pasji – uwodzeniu młodych dziewczyn i nakłanianiu ich do seksu. Tak poznał Bogusię: najpierw szpanowanie drogim wozem, zabranie młodej dziewczyny „na autostop”, niespodzie- wany skręt do lasu, no i „chodź, zrobimy to”. Bogusia – jak później zeznała – najpierw „z Radkiem nie chciała”, ale później zmieniła zdanie. Kiedy K. zorientował się, że na co dzień dziewczyna mieszka z narzeczonym i ojcem jej dziecka Dariuszem W., który właśnie szuka pracy, zaproponował mężczyźnie robotę. Nietypową. W grudniu 1997 r. gorzowska policja rozpoczęła śledztwo w sprawie porwania z ulicy i wielokrotnego zgwałcenia dwóch uczennic. Dziewczyny – 15- i 16-latka – wskazały jako jednego z oprawców Radosława K. Miesiąc po złożeniu zeznań padły ofiarą zemsty: pod kamienicą, w której mieszkały, podbiegł do nich zamaskowany mężczyzna i oblał ich twarze tajemniczą substancją. – Poczułam, jak spływa moja twarz – powiedziała później 16-letnia Ania. To był stężony kwas azotowy; dziewczyny trafiły do szpitala. Jedną z nich oszpecono na całe życie. Zamaskowanym mężczyzną był Dariusz W., a kolejne płatne zlecenia od Radosława K. dotyczyły podpalenia lawety Bortnowskich i podłożenia bomb pod ich auta. Z miejsca ostatniej akcji Dariusz W. miał uciec oplem corsą dostarczonym przez Radosława K. Już wcześniej zauważył, że w aucie jakoś słabo działają hamulce, ale zrzucił to na karb słabej nawierzchni. Uciekając z miejsca akcji, rozbił się na drzewie – biegli stwierdzili, że tajemnicza awaria hamulców uniemożliwiła skuteczne zatrzymanie auta. Kto spowodował usterkę? – nie ustalili. Do dziś nie wiadomo, jak całkowicie sparaliżowany Dariusz W. dowiedział się w szpitalu, że jego dziewczyna romansowała z „chlebodawcą”, ale świadomy, że nie ma szans na powrót do normalnego życia, po kilku miesiącach od wypadku zaczął mówić. Bortnowska: – To było wstrząsające przeżycie, tzw. sesja wyjazdowa sądu. Ten młody człowiek mówił przez jakąś maszynę. Tak niewyraźnie, że jego słowa musiała tłumaczyć stojąca obok matka. Przyznał się do wszystkiego. Radosław K. trafił do aresztu, a niedługo później prokurator postawił mu dodatkowe zarzuty: wykorzystania seksualnego kolejnej uczennicy – tym razem z liceum – oraz kłusowania w lubuskich lasach ze znajomym policjantem. Mimo że świadkowie wskazywali bardzo konkretne dowody na korupcyjną współpracę „króla lawet” z policjantami, tego wątku prokurator nigdy nie podjął. W 2001 r. zapadł prawomocny wyrok – laweciarz dostał osiem lat więzienia. – Byłem pewny, że jego kariera się skończyła – Jarosław Fabijańczyk nie był już wówczas pracownikiem K., lecz prowadził własną konkurencyjną pomoc drogową. – Ale gdzie tam! Policjanci, choć najpierw się przestraszyli, już po kilku miesiącach znów informowali ludzi Radosława K. o wypadkach. Zresztą u tego ostatniego znaleziono w celi komórkę, przez którą z więzienia załatwiał firmowe sprawy. – To byli ci sami policjanci? – Nie, to już byli młodsi. Zmieniło się pokolenie, ale praktyka pozostała bez zmian.
Z prawa śmichy-chichy
Radosław K. jak na recydywistę – bo już wcześniej był skazany za grożenie innemu mężczyźnie pozbawieniem życia – opuścił więzienie nadzwyczaj szybko – po czterech latach. Choć sąd zobowiązał go do zapłaty ponad 70 tys. zł odszkodowania państwu Bortnowskim oraz oszpeconym dziewczynom, a komornik zajął na poczet kary firmowy sprzęt, „król lawet” ze Skwierzyny nie zapłacił ani złotówki. Uciekł od odpowiedzialności, stosując w ostatniej chwili prosty trik. Bortnowska: – Przepisał cały majątek na żonę i wziął z nią – o ile dobrze pamiętam – rozwód. Jednocześnie zobowiązał się do zapłaty alimentów
na wspólne dziecko, chyba około ośmiu tysięcy złotych miesięcznie... Dotarliśmy do ówczesnego pracownika Radosława K., a później świadka w kolejnym procesie – Dariusza: – Jest po prostu fikcyjnie zadłużony u swojej żony. Przy mnie śmiał się z tego i mówił, że wszyscy mogą „mu skoczyć”, bo „pierwsze idą alimenty”, i nawet jeśli komornik coś zajmie, wszystko pójdzie na alimenty i „w ten sposób wróci do niego”. Z prawa robił sobie śmichy-chichy, a ludzi miał za nic! Odtąd formalnie skazany Radosław K. stał się formalnie nikim, a właścicielem firmy pomocy drogowej A. jest jego żona – Agnieszka K. Dariusz: – Oczywiście naprawdę rządzi Radek, on tam jest bogiem. Jego żona może co najwyżej odbierać telefony. W praktyce nic się nie zmieniło: „król lawet” wrócił do biznesu i masowo korumpował policjantów drogowych z pobliskich komend, którzy za łapówki informowali go o wypadkach. Dotarliśmy do kilku zapisów wstrząsających rozmów Radosława K. z funkcjonariuszami. 3 sierpnia 2007, godz. 19.03, policjant drogówki Dariusz N.: – Słuchaj, koło Bednarza, tam gdzie wulkanizacja, stoi, k..., omega czy peugeot, gościowi woda z chłodnicy wyje...ła. Na zielonogórskich numerach, nie. Radosław K.: – Dobra, dobra. Dzięki. Dariusz N.: – No, na razie. 19 sierpnia 2007, godz. 6.00, policjant Jarosław R.: – Słuchaj, za przejazdem Głębokim jest TIR. Zakopał się w pizd... Jak chcesz, możesz sobie podjechać, a tutaj za Skwierzyną po lewej stoi facet z przyczepką rozjeb...ą. Radosław K.: – Podjadę, zobaczę, co tam. Dobra. Dzięki, dzięki. Jarosław R.: – Na razie, hej, cześć. 24 listopada 2007, godz. 23.21, policjant Dariusz N.: – Prezes? Radosław K.: – No. Dariusz N.: – Jak wyjeżdżasz z Chełmska, już na tej prostej, widzisz ten Statoil po prawej stronie, co jest na Rokitno (...)? Beemka rozjeb... na szczecińskich numerach, szkło na jezdni. Gościu trójkąt wyciąga. Radosław K.: – Dobra, dobra. Już gonię! 13 czerwca 2007, godz. 7.22, dyżurny komisariatu Waldemar K.: – Podjedź na Rojewo. Tam jest TIR rozpierd..., teraz, przed chwilą. Ja nie mogę teraz, kur..., dzwonić, bo tu się wszyscy schodzą. Dlatego przez stację mówili. No, na razie. Radosław K.: – Dawno to było? Waldemar K.: – 15 minut temu. Radosław K.: – Kur..., mogę nie zdążyć. Waldemar K.: – No, jedź, Radek, raz, dwa! 19 czerwca 2007, godz. 21.30 Dariusz N.: – Ile dajesz za TIR-a leżącego? Radosław K.: – No ha, ha! No a gdzie to jest? Dariusz N.: – Na Kostrzyńskiej. Dawaj, kur..., na moich oczach się wyjeb... na skrzyżowaniu na Kostrzyń. Radosław K.: – Dobra, na razie. 4 września 2007, godz. 14.54, Dariusz N.: – Powiedz ty mi, kurde, ile mam „kanapek” przekazać Jarkowi? Radosław K.: – Czterdzieści. Dariusz N.: – Dobra. Radosław K.: – Bo ja „gwoździe” wiozłem do Gorzowa. Dariusz N.: – Do Gorzowa wiozłeś? Aha, dobra. „Kanapki”, „papniaki” czy „gwoździe” to tylko niektóre z określeń łapówek, które Radosław K. płacił policjantom.
Jak bandyta został VIP-em
Współpraca „króla lawet” z policjantami trwała w najlepsze przez lata. Jak zwracały się Radosławowi K. przekazane funkcjonariuszom łapówki? O stawkach pobieranych od właścicieli aut za drogową pomoc i holowanie krążą legendy. Dariusz: – Jak już podczepił na holownik TIR-a, zabierał go do siebie na parking. Sam śmiał się, że „właściwie to jest to przywłaszczenie mienia”, i miał rację! Potem mógł krzyknąć właścicielowi dowolną stawkę, bo kierowca wcześniej, żeby tylko uzyskać pomoc, podpisał mu zlecenie. Pamiętam dziesiątki ludzi, którzy przyjeżdżali po TIR-a i słysząc cenę do zapłaty, płakali! Jarosław Fabijańczyk: – Faktury na kilkanaście tysięcy widziałem osobiście, o wyższych tylko słyszałem. Dariusz: – Na początku miał taki tekst: „Proszę się nie martwić, cena nie przekroczy wartości zestawu (ciągnika i naczepy TIR-a – przyp. aut.). Ale było tak, że przekraczała! – Ludzie nie wzywali policji? – Po co? Jak cała policja jego! – Można było wygrać konkurencję z Radkiem K.? Jarosław Fabijańczyk: – Z nim tak, ale z nim i policjantami na pewno nie. Konkurenci pisali na policję wiele skarg dotyczących firmy A. i Radosława K., ale odrzucano je jako bezzasadne. W końcu jednak sprawą „króla lawet” zainteresowało się Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej, czyli „policja w policji”. W kolejnym procesie Radosława K. na ławie oskarżonych zasiadło obok niego kilkunastu policjantów. Znakomitą większość tych ostatnich skazano, lecz – co znamienne – żaden z nich nie dostał wyroku bezwzględnego więzienia. O dziwo, niezwykle niski wyrok usłyszał też Radosław K. – zaledwie dwa i pół roku więzienia. Po około dziesięciu miesiącach od wyroku „król lawet” wyszedł na wolność. Wyszedł i wrócił do biznesu. Już od pierwszej odsiadki Radosław K. robił wszystko, aby być postrzeganym jako szanowany obywatel, a trampoliną stała się dlań działalność w nowej branży – militarnej. W krótkim czasie został poważnym graczem na rynku handlu bronią. Mimo że nie miał potrzebnej licencji, wykorzystał lukę w prawie, formalnie prowadząc wojskowe muzeum. Nawiązał współpracę ze skwierzyńską jednostką wojska oraz burmistrzem miasta Tomaszem Watrosem, przy którego wsparciu organizował militarny piknik „MASH”. Na trwającym kilka dni festynie bawiły się co roku tysiące ludzi, a na imprezie organizowanej przez korumpującego policjantów kryminalistę urządzili specjalny pokaz funkcjonariusze... elitarnego Biura Operacji Antyterrorystycznych. „MASH” odwiedził również pochodzący ze Skwierzyny ówczesny komendant główny policji Marek Działoszyński (dziś mówi, że choć zna Radosława K., to na piknik przyjechał „prywatnie, na zaproszenie władz miasta”). Gdy trwał korupcyjny proces „króla lawet”, Radosław K. był już miejscowym VIP-em. Gościł na łamach gazet, a na swojej stronie internetowej chwalił się wspólnymi zdjęciami z generałami zrobionymi podczas bytności na... słynnych manewrach wojskowych „Anakonda”. Po krótkiej odsiadce za skorumpowanie „autobusu” okolicznych policjantów Radosław K. stanął do kolejnego przetargu na prowadzenie policyjnego parkingu (formalnie zrobiła to jak zwykle należąca do jego żony Agnieszki firma A). Ku zdumieniu konkurencji – wygrał. Zawarta na blisko dwa lata umowa policji ze skwierzyńskim bandytą dziś wciąż obowiązuje, a funkcjonariusze kierują zabezpieczone pojazdy na parking „króla lawet”.
Poprzedni ustawiony, kolejny czysty?
– Rozumiem pana wątpliwości, ale sprawa pod kątem prawnym jest czysta – to już Marcin Maludy, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji, który uparcie twierdzi, że w umowie między „królem lawet” a policją nie ma nic złego. – Współpracujemy przecież nie z nim, lecz z jego żoną – tłumaczy. Nie przekonują go twarde dowody, m.in. sporządzona w tym samym budynku kilka pięter niżej policyjna notatka, gdzie funkcjonariusz Biura Spraw Wewnętrznych wprost pisze, że według ustaleń Biura „choć firma A. jest zarejestrowana na Agnieszkę K., faktycznie działalność prowadzi jej mąż Radosław, a powodem (ucieczki z majątku – przyp. aut.) jest skazujący go wyrok za sprawy kryminalne”. Rzecznika nie przekonuje również wyrok sądu, który skazując policjantów za korupcyjną współpracę z K., na pierwszej stronie uzasadnienia napisał, że to Radosław K. prowadził firmę (i dlatego on opłacał policjantów), zaś Agnieszka K. jest wyłącznie tzw. słupem. Dlaczego lubuska policja tak uparcie broni współpracy ze zwykłym bandytą? Dotarliśmy do jeszcze jednego wyroku, który kilka lat temu „zdobył” Radosław K. Razem z żoną Agnieszką K. i... szefem komisji przetargowej gorzowskiej Komendy Wojewódzkiej Policji Jackiem Ż. został skazany za wspólne „ustawienie” jednego z poprzednich przetargów na prowadzenie policyjnego parkingu! Ustawienie, którego skutkiem była – rzecz jasna – wygrana firmy A. – Jacek Ż. nie pracuje już w policji, dla takich ludzi nie ma tu miejsca – ucina rzecznik Maludy, który wciąż nie widzi nic złego w obowiązującej policję umowie z przestępcą.
Radosława K. spotkaliśmy w siedzibie jego firmy. Podczas próby rozmowy „król lawet” stwierdził tylko, że... nie jest Radosławem K. Potem zatrzasnął drzwi, a ochroniarz wyprosił nas z terenu firmy. Wielokrotnie karany przestępca, który formalnie nie ma przy duszy grosza, wyjechał chwilę później z siedziby firmy luksusowym białym bmw. Do chwili publikacji na żadne z pytań dotyczących współpracy firmy Radosława K. z policją nie odpowiedziała Komenda Główna Policji. Zapytaliśmy m.in., kto stoi za niezwykle kosztowną decyzją wysłania na współorganizowany przez kryminalistę piknik wyposażonej w śmigłowiec elitarnej jednostki antyterrorystycznej „BOA”.
Autor na co dzień jest dziennikarzem telewizji TVN. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w programie „Superwizjer”.