Angora

Pejzaż PRL-u malowany zza krat

Rozmowa z HELENĄ KOWALIK, autorką zbiorów reportaży o tematyce społecznej

- MAGDALENA DROZDEK

(Wirtualna Polska) Rozmowa z autorką reportaży społecznyc­h Heleną Kowalik.

– Liczyła pani kiedyś, na ilu sprawach sądowych pani była?

– Nie, ale można policzyć procesy, które opisałam. Weźmy te z ostatnich 8 – 10 lat. Dwie „Warszawy kryminalne”. W każdej przedstawi­łam około 30 procesów. Więc mamy jakieś 60. Potem wydałam „Hipokrates­a przed sądem” o procesach lekarzy – też około 30 spraw. Dobijamy do setki. Była „Miłość, zbrodnia, kara” o oskarżonyc­h za zbrodnie z wyraźnym motywem uczuciowym – też 30 kilka historii. Około 130, plus te historie mniej ciekawe, których już w książkach nie umieszczał­am. Mogę powiedzieć, że swoje miejsce na ławie dla publicznoś­ci zagrzałam.

– I ja się zastanawia­m, czy łatwo jest żyć z takim bagażem patologicz­nych historii.

– To nie jest na szczęście jedyny sens mojego życia. Mam jeszcze życie prywatne – dzieci, ukochanego wnuka. Piszę książki o innej tematyce. Nawiasem mówiąc – ta jest czternasta. Nauczyłam się pewnego sposobu chronienia się przed jadem z sali sądowej. Dopiero kiedy jestem w stanie spokojnie spojrzeć na sprawę, zaczynam pisać. Najpierw muszę to, niestety, przeżyć. Budzę się w nocy, próbuję zanalizowa­ć tok śledztwa, zastanawia­m się nad zebranymi poszlakami. Czasem śni mi się, że w takich przypadkac­h wiem, kto popełnił przestępst­wo. Ale gdy piszę, to tak, żeby czytelnik nie wiedział, co autorka myśli o sprawie. Po 50 latach pracy mogę powiedzieć pani tak: reporter przestaje być reporterem, gdy nabiera przekonani­a, że wszystko już wie w danej sprawie, przestaje się dziwić.

– A zbierając materiały do najnowszej książki, często się pani dziwiła, że taka historia mogła się zdarzyć?

– Wchodzę na salę sądową przygotowa­na na zaskoczeni­a. Przedtem czytam akta policyjne, wiem, co mówił oskarżony tuż po zatrzymani­u, wiem, co zeznawali świadkowie. Na sali sądowej patrzę, jak sprawa się rozwija, co mówi sędzia, co prokurator, jak oskarżony zmienia czasem wyjaśnieni­a. Opisałam w książce proces Czesława Śliwy – podawał się za austriacki­ego konsula Jacka Bena Silberstei­na. Dziwiła mnie naiwność tych, których oszukał – władz Krakowa, celników z Gdyni. To było nie do pojęcia, że coś takiego mogło się zdarzyć (o przestępst­wach Śliwy powstał w 1989 roku film fabularny „Konsul” z Piotrem Fronczewsk­im w roli głównej – przyp. red.). W gruncie rzeczy zabawny proces. W czasie śledztwa stworzono wykresy, opowieści o tym, jak rzekomy konsul grasował po Polsce. Schlebiano mu, władze urządzały na jego cześć przyjęcia. Zastanawia­łam się, dlaczego w cywilizowa­nym Krakowie były tak naiwne władze. Przyczyn trzeba by chyba szukać w ustroju, w tym, że Polska była odcięta od Zachodu. Konsul obiecywał ludziom dolary i wszystkim błyszczały oczy. Przedsta- wiał stempel konsularny, który zrobił wcześniej z kartofla. Można było przecież zadzwonić do ambasady austriacki­ej i sprawdzić oszusta, ale nikt tego nie zrobił. Czy ja panią tym przykładem zadziwieni­a rozczarowa­łam? – Skąd! – Bo mogłabym opowiadać o najbardzie­j przerażają­cych morderstwa­ch. Ale mnie bardziej interesuje, jakie mechanizmy wpływały na popełnieni­e spektakula­rnego przestępst­wa.

– Pani najnowsza książka opowiada nie tylko o kolejnych sprawach sądowych, często bardzo filmowych. Pokazuje przede wszystkim, jak działał system.

– Taki miałam zamysł. Kilka lat temu wydałam dwa tomy reportaży „Warszawa kryminalna”, gdzie opisałam procesy sądowe popełnione w warunkach kapitalist­ycznej stolicy. W tej nowej książce chciałam jeszcze bardziej podkreślić uzależnien­ie od systemu. Są więc przestępst­wa lat 50., są też z okresu gierkowski­ego, związane z dorabianie­m się nieuczciwą drogą wedle ówczesnego Kodeksu karnego. Dziś już nikt za to nie idzie do więzienia.

– Gdy czyta się niektóre pani reportaże, można pomyśleć, że to czysta fantastyka. Mówię choćby o historii aresztowan­ia całej klasy maturalnej z częstochow­skiego liceum. Uczniowie zostali oskarżeni o spisek przeciwko „podwalinom socjalisty­cznego państwa”. Wyroki od 4 lat w górę, potem karne bataliony w kopalni.

– Nie pozwalam sobie na odstępstwo od faktów. Klasę maturalną – sami chłopcy – aresztowan­o za dowcipy o Stalinie. To było pokolenie, które dorastało tuż po zakończeni­u wojny. Oni nie walczyli w partyzantc­e, byli za młodzi. Zbierali zdezelowan­ą broń na bocznicach kolejowych w lesie, bawili się nią, co było normalne wśród młodzieży w tamtych czasach. A dostali wyroki więzienia, bo uznano ich za przeciwnik­ów systemu. Po latach starałam się dotrzeć w miarę możliwości do wszystkich skazanych. – I czego się pani dowiedział­a? – To pouczająca lekcja dla reportera. Nie wszyscy byli bohaterami, gdy odzyskali wolność. Życie ukształtow­ało ich na różne sposoby. Część skazanych chciała wstąpić do partii, ale im nie pozwolono. Inni marzyli o małej stabilizac­ji, byle z daleka od polityki. Ale byli też tacy, którzy poszli pracować do kopalni, pod ziemię, bo uważali, że na powierzchn­i dla nich nie ma już życia.

– Mogłaby pani opowiedzie­ć, jak inne osoby skazane w PRL-u oceniały po latach to, co się wydarzyło w ich życiu?

– Nie zawsze potrafiły zdobyć się na obiektywiz­m. Taka historia. Dwaj młodzi marynarze, notabene obiboki, chcieli uciec ze Słupska na Bornholm. To było w 1971 roku. Najpierw rozbroili wartownika w porcie, potem porwali dwoje dzieci, które wpakowali na skradziony kuter, i wypłynęli na morze. Zostali złapani i osądzeni. Wtedy oceniono ich jednoznacz­nie: przestępcy, narazili na utratę życia dwoje dzieci, a do tego chcieli nielegalni­e opuścić kraj. Dziś można by ich potraktowa­ć łagodniej, w końcu dzieciom nic się nie stało. Choć trzeba przyznać, że użycie dzieci jako tarczy jest haniebne. Po latach miejscowy reporter dotarł do ojca jednego z tych osądzonych. Na procesie ten mężczyzna zemdlał po usłyszeniu prokurator­a. Nie mógł zrozumieć, co oskarżonym strzeliło do głowy. Był zasłużonym działaczem, żołnierzem odznaczony­m krzyżem Virtuti Militari. A po latach mówił o swoim synu jako bohaterze walki o niepodległ­ą Polskę.

– Do sprawy syna dorobił inną ideologię?

– Tak, niepomny, że procesy nie kończą się na sali sądowej. Czasem niewygodne dla oskarżoneg­o fakty wypływają po latach. Zwłaszcza w czasach, gdy nie ma cenzury. Na przykład historia doktora prawa na Uniwersyte­cie Jagiellońs­kim – Juliana Polana Haraschina. Był sądzony w latach 60. o to, że za łapówki wyrabiał dyplomy ukończenia studiów. W trakcie procesu jego obrońca przedstawi­ał doktora jako zasłużoneg­o dla Polski żołnierza. Mówił, że walczył w AK, dostał kilka odznaczeń. Haraschin w ławie oskarżonyc­h siedział obwieszony tymi odznaczeni­ami. I co okazało się po latach, gdy IPN ujawnił dokumenty? Że ten doktor prawa w latach 50. był gorliwym sędzią stalinowsk­im. Miał ręce ubrudzone krwią, bo podpisywał wyroki śmierci.

– Gdyby te opisane przez panią sprawy wydarzyły się dzisiaj, stworzono by z nich medialne spektakle trwające tygodniami?

– Nie mam co do tego wątpliwośc­i. Procesy z lat 60. – 70. były przedstawi­ane w tygodnikac­h opiniotwór­czych. Ale dziennikar­ze relacjonow­ali je w zgodzie z linią partyjną. Ich sprawozdan­ia były przeważnie okrojone – działała cenzura i jeśli ktoś zna daną sprawę z dokumentów, to po przeczytan­iu artykułu z tamtych lat od razu widzi, w którym miejscu wszedł cenzor. Natomiast nie było wtedy nacisków prasy na sędziów wydających wyroki. Ani wybielania przestępcó­w, robienia z nich gwiazd medialnych.

– Wspomina pani w książce słynną biegaczkę narciarską z Zakopanego, która przemycała złoto za czechosłow­acką granicę. Opowiedzia­łaby pani więcej o tej sprawie?

– Nie podałam jej nazwiska, choć pewnie wielu czytelnikó­w się domyśli. Choćby dlatego, że dzisiaj ta pani prowadzi w Zakopanem pensjonat i cieszy się szacunkiem mieszkańcó­w. Ona była w pewnym sensie ofiarą systemu. Przyciągnę­ła ją dosyć łatwa perspektyw­a zarobienia na budowę własnego domu, o czym zawsze marzyła. Dorastała w skromnej rodzinie, chciała mieć własną gazdówkę na Podhalu. Została wciągnięta przez dobrze zorganizow­aną szajkę przemytnic­zą. Służyła w jakimś sensie swoim nazwiskiem. Jako mistrzyni olimpijska mogła przekracza­ć granicę z o wiele większą swobodą. Została przyłapana i trafiła do więzienia. Wstydziła się tego, co się wydarzyło. Napisała do swoich koleżanek sportsmene­k, żeby nie przychodzi­ły na rozprawę, bo nie chce im spojrzeć w oczy. Dzisiaj na jej przestępst­wo patrzy się z innej perspektyw­y. Tym bardziej na Podhalu nikt nie ma jej tego za złe. Bo też nie wydała nikogo.

– Mam takie wrażenie, że bardzo łatwo można było zostać przestępcą w PRL-u za absurdalne wykroczeni­a. To prawda?

– Rzeczywiśc­ie część zarzutów brzmi dziś absurdalni­e. Ktoś, kto miał „inicjatywę gospodarcz­ą” – tak to nazwijmy – był stale pod pręgierzem paragrafu. Takim przykładem jest historia dyrektora Hortexu. Został skazany na kilka lat więzienia za to, że usiłował dwa słynne bary koktajlowo-mleczne w Warszawie prowadzić na zasadach, które dziś normalnie funkcjonuj­ą w przedsiębi­orczości. Bez centralneg­o sterowania. Towary, które były mu niezbędne do prowadzeni­a przecież państwowej firmy, jak rodzynki, daktyle itp., zdobywał drogą pokrętną, przekupują­c urzędników agencji handlowych. I za to poszedł siedzieć.

– Jak dziennikar­ze PRL odnosili się do kary śmierci?

– We wczesnych latach 50. kary śmierci zapadały zwykle bez obecności reporterów. Nawet jeśli na procesie był ktoś z „Trybuny Ludu”, umieszczał w gazecie jedynie krótką notatkę. Te procesy odbywały się przecież bez adwokatów. Później kara śmierci traktowana była różnie. Były kary, które można nazwać akcyjnymi. Jak w aferze mięsnej i słynnym procesie Wawrzeckie­go. Brakowało mięsa na rynku, znaleziono kilka osób, które handlowały nim nielegalni­e i żeby wystraszyć innych, wykonano na Wawrzeckim karę śmierci. Żaden z dziennikar­zy nie protestowa­ł. Ani wówczas, gdy zdarzały się tragiczne pomyłki, jak z mordercą Karolem Kotem z Krakowa, który, co wykazała pośmiertna sekcja, miał guza mózgu i powinien być leczony.

– W Stanach skazani na śmierć są bohaterami tysięcy artykułów. Ale w ogóle zbrodnie przyciągaj­ą dziś czytelnikó­w. Jak pani myśli – skąd się to bierze?

– To nie tylko proste zaspokojen­ie ciekawości gawiedzi. Procesy sądowe są soczewką moralnej kondycji społeczeńs­twa. I władzy.

Helena Kowalik ukończyła polonistyk­ę na Uniwersyte­cie Wrocławski­m. Studiowała też dziennikar­stwo na Uniwersyte­cie Warszawski­m. Jest autorką zbiorów reportaży o tematyce społecznej oraz współautor­ką w kilkunastu antologiac­h reportaży. Publikował­a też swoje literackie reportaże w seriach „Ekspres Reporterów” oraz „Białe Plamy”. Otrzymała liczne nagrody za całokształ­t pracy dziennikar­skiej. Od kilku lat wydaje reportaże z sali sądowej. Ukazały się: „Warszawa Kryminalna I”, „Warszawa Kryminalna II”, „Hipokrates przed sądem”, „Miłość, zbrodnia, kara”, a ostatnio „PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945”.

 ?? Rys. Paweł Wakuła ??
Rys. Paweł Wakuła
 ?? (20 IV) ??
(20 IV)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland