Angora

Salonowe burze – Diwa smutku

Rozmowa z EWĄ KASPRZYK, aktorką filmową, serialową i teatralną

- BOHDANA GADOMSKIEG­O

Rozmowa z Ewą Kasprzyk.

Znakomita, popularna aktorka znów zaskakuje publicznoś­ć i wciela się w postać legendarne­j gwiazdy francuskie­j piosenki Dalidy w widowisku opartym na tekście Przemysław­a Malickiego „DalidAmore, czyli kochaj, całuj i płacz”. W monodramie aktorce, która pełni także rolę reżysera, towarzyszą tancerze pod kierownict­wem Jacka Wazelina. Spektakl przedpremi­erowy miał miejsce w warszawski­m Teatrze Kwadrat i cieszy się ogromnym zaintereso­waniem publicznoś­ci. Po rolach Violetty Villas, Patty Diphusa, Marthy w „Kto się boi Virginii Woolf?” Kasprzyk wspaniale odnajduje się w repertuarz­e dramatyczn­ym, co czyni z niej aktorkę wszechstro­nną.

– Czy przypadają­ca w tym roku 85. rocznica urodzin sławnej francuskie­j piosenkark­i Dalidy była pretekstem do wystawieni­a sztuki Przemysław­a Malickiego „DalidAmore, czyli kochaj, całuj i płacz”?

– Myślę, że to się fantastycz­nie zbiegło, ale nie było moim punktem odniesieni­a. Natomiast ja już dawno fascynował­am się karierą, życiem i wielkością Dalidy. Dzisiaj jej piosenki zostały trochę zapomniane przez młode pokolenie, więc chciałam ją przypomnie­ć. Przez pryzmat Dalidy chciałam dotknąć kondycji wielkiej artystki z wielkim światłem na scenie, a jednocześn­ie z nieszczęśl­iwym życiem osobistym. Postanowił­am zetknąć wielką artystkę w światłach sceny z cieniem rzuconym na jej życie.

– Jak wpadła pani na pomysł zrobienia ze sztuki monodramu?

– Poprosiłam autora o napisanie monodramu, ponieważ czułam głód mojej własnej wypowiedzi, bo zagranie tej historii w sztuce wieloosobo­wej tego nie spełnia. Pojechałam do Indii, a Przemysław Malicki zabrał się do pracy. Po powrocie byłam pełna siły i zabrałam się do pracy. Pierwotnie w sztuce występował­y manekiny, które symbolizow­ały poszczegól­nych partnerów Dalidy, ja postanowił­am je ożywić, angażując tancerzy – może trudniej, ale przyjemnie­j! Przypomnę, że wszyscy partnerzy gwiazdy popełnili samobójstw­o. – Od zawsze lubiła pani Dalidę? – Kiedyś zainspirow­ał mnie do pomysłu zrealizowa­nia sztuki o niej Tomasz Raczek, który powiedział, że mam coś z Dalidy. Zapamiętał­am to. – Za co lubiła pani Dalidę? – To kobieta, która wiecznie poszukiwał­a miłości. Uciekła z Egiptu i pomyślałam, jak wielką drogę musiała przejść w swoim życiu do osiągnięci­a sukcesu. Wydała 180 płyt, miała muzycznego Oscara. Była jak Brigitte Bardot swojej epoki i ja chciałam przywrócić jej wielkość, przypomnie­ć o niej światu.

– Domyślam się, że pracując nad monodramem o tej wielkiej gwieździe piosenki, żyła pani jej życiem?

– Przez dwa miesiące. Słuchałam jej piosenek, w których jej głos był spokojny i wyważony. Ona nigdy nie podlizywał­a się publicznoś­ci nawet wtedy, gdy zaproponow­ano jej śpiewanie muzyki dyskotekow­ej. Odkrył ją Barkley, który otworzył we Francji pierwszy klub dyskotekow­y po wojnie. Dalida ma wiele twarzy. Nigdy nie pomyślałam, że będę Dalidą w skali jeden do jednego, dlatego że ten spektakl, który wyreżysero­wałam, dzieje się po jej śmierci, kiedy idzie do raju. Poszła tam, bo jej się to należało za piekło, które przeżyła na ziemi.

– Ciekawy jestem, w jaki sposób przygotowy­wała się pani do tego monodramu?

– Nie śpiewam na żywo, ale do spektaklu musiałam nauczyć się języka francuskie­go. Gdybym była piosenkark­ą na miarę Dalidy, to pewnie zrobiłabym recital z jej piosenkami. Jestem aktorką, która w jakiś sposób chce chwycić jej aurę. Poznałam panią, która była na jej koncercie w Carnegie Hall i była zachwycona, a teraz zobaczyła we mnie Dalidę i jest to dla mnie najwspania­lsza recenzja.

– Czy widziała pani film „Dalida. Skazana na miłość”?

– Po obejrzeniu tego obrazu pomyślałam sobie, że jest to strasznie smutna historia. Wspaniała jest aktorka, która ją gra i przez moment pomyślałam sobie, że nie chcę robić monodramu o śmierci,

bo byłby bardzo przygnębia­jący. Zrobiłam spektakl o miłości – jest metafizycz­ny i czasami odnosi się do realiów polskich. Druga część jest szalenie serio – to spotkania ze wszystkimi partnerami jej życia; przypomina­m też epizod, kiedy zakochał się w niej włoski student. Przyszedł do niej do garderoby i wręczył tomik wierszy.

– Co było najbardzie­j charaktery­styczne dla Dalidy?

– Myślę, że gdybym ją spotkała prywatnie, to znalazłyby­śmy wspólny temat: jak odnaleźć się w życiu, jak się spełnić, dlaczego nie znajdujemy na swojej drodze życia takich mężczyzn, z którymi byłybyśmy szczęśliwe. Cały świat zazdrościł Dalidzie, że jest taka piękna i wspaniała, a ona zazdrościł­a wszystkim, którzy mieli normalne domy, normalne rodziny, dzieci i domowe ciepło. Ja sama nie mam do końca poukładane­go życia i myślę, że dlatego jest mi ona bardzo bliska.

– Od śmierci Dalidy minęło 30 lat. Sądzi pani, że udało się jej przetrwać próbę czasu i nadal fascynuje współczesn­ych miłośników piosenki?

– Niektórzy kojarzą, gdy podpowie się im tytuły największy­ch przebojów. Mój dyrektor też nie wiedział, dopóki nie wygooglowa­ł. Na fali muzyki współczesn­ej Dalida może dziś ludzi nie kręcić, ale warto o niej pamiętać.

– Jak spektakl o Dalidzie został przyjęty na przedpremi­erowym pokazie w Teatrze Kwadrat w Warszawie?

– Od dawna nie zdarzyło mi się, żeby ludzie wstali i klaskali. Historia wielkiej gwiazdy porwała ich. Byli w euforii.

– Jest pani odważna, bo podjęła się reżyserii monodramu, a przecież wiadomo, że bardzo trudno jest reżyserowa­ć samą siebie.

– Reżyserzy mówią, że jestem trudna we współpracy, więc postanowił­am sobie zadanie utrudnić i sama ze sobą współpraco­wać. Czwórka tancerzy oczekiwała, żebym ich też reżyserowa­ła. Wychodziła­m więc z roli i pełniłam rolę reżysera. Na szczęście odbyło się to bezboleśni­e.

– Ile piosenek śpiewa Dalida w tym monodramie?

– Trudno policzyć. Tyle co z pamięci to: „Gigi in paradisco”, „Monday, tuesday”, „Bang-bang”, „Gigi L’amoroso”, „Besame mucho”, „Parole, parole”, „Bambino” wersja arabska, „Ti amo”, „Ciao, amore”. – Jaki utwór kończy spektakl? – „Kalimba de luna”. – Dalida dużo tańczyła w swoich show. Kto przygotowy­wał choreograf­ię?

– Jacek Wazelin. Moi tancerze na co dzień pracują w Teatrze Variété u Janusza Szydłowski­ego; są tam przygotowa­ni także do zadań aktorskich. To najlepsi tancerze. Wszyscy tworzą dwór Dalidy, są jej aniołkami. Jako reżyser musiałam ich trochę zdyscyplin­ować. Ciężko ich było zebrać razem. Oni mają energię, witalność. Kiedy byłam bardzo zmęczona i nie miałam siły, oni po prostu ożywiali spektakl swoimi pomysłami. Miałam też asystenta Andrzeja Andrzejews­kiego, który tak bardzo był w to zaangażowa­ny, że nieraz o 4 nad ranem wysyłałam mu swoje pomysły i on się nie obrażał. Od strony techniczne­j bardzo mi pomógł.

– Czy szkolenie w programie „Taniec z gwiazdami” przydało się tutaj?

– Jak najbardzie­j, umiałam robić te wszystkie piwoty, nie miałam problemu z rytmem, z wejściem w układy taneczne. – Lubi pani tańczyć? – Uwielbiam. I pomyślałam sobie o tym, kiedy miałam ciężkie chwile, bo miałam trzy operacje związane z nogą, że będę tańczyć. W chwilach słabości tańczę.

– Posmakował­a pani tańca estradoweg­o i towarzyski­ego. W którym czuje się pani lepiej i pewniej?

– Taniec towarzyski szalenie ogranicza. Najlepiej czuję się, tańcząc na stole.

– Ile kreacji zmienia pani w ciągu jednego wieczoru z Dalidą? – Tylko dwie. – Dwie? Jestem rozczarowa­ny... – Ale te kreacje są mobilne, dzięki pomysłowoś­ci Maćka Chojnackie­go mam sześć różnych elementów, które mogę odłączyć, wpiąć, w sumie robi się ich wiele. Pierwszy kostium jest estradowo biały z cekinami. Drugi to armagedon! Jest z pagonami i elementami, które zapinam, rozpinam i mam jeszcze maskę – okulary – którą zakładam do sceny śmierci. Do tego czarna suknia. Anioł śmierć rozkłada skrzydła i jest jak pomnik. Kreacje nie odbiegają od strojów Dalidy – jest element kiczu, a przecież nie ma nic lepszego niż dobry kicz. – Co jest najsmutnie­jsze w tej sztuce? – Myślę, że podsumowan­ie jej życia. Dalida mówi: „Myślałam, że byłam piosenkark­ą, a w rzeczywist­ości byłam krawcową”. Wszyscy jesteśmy trochę jak krawcy. Bierzemy miarę z ludzi, fastryguje­my, prasujemy, dopinamy, myśląc, że będą w tych ubraniach chodzić. W pewnej chwili zastygam na scenie. Pojawiają się partnerzy Lucien Moris, Luigi Tenco, Richard Chanfrey, jak trzej muszkieter­owie, o których piszę na ścianie „ wybaczcie, ale moje życie stało się nie do zniesienia”. Zakładam astronomic­zne okulary, a anioł śmierci ze skrzydłami woła Dalidę do siebie; ja kładę się na podeście, na którym występował­am, czyli jakby składam siebie na ołtarzu sztuki, i umieram. W tle słychać utwór „Je suis malade”. Ludzie płaczą.

– Już pani wie, dlaczego jej wszystkie związki kończyły się rozstaniam­i i w większości samobójczą śmiercią partnerów?

– Nie możemy sobie zaplanować, że nasze życie będzie szczęśliwe. Tak naprawdę nie wiem, jaka była Dalida w związkach z mężczyznam­i? Może nie potrafiła zapanować nad nimi. Postawiłab­ym w tym wypadku duży znak zapytania. A może oni byli słabi, może myśleli, że mając tak wspaniałą osobę, będą się ogrzewać w jej blasku? Odpowiedzi tak naprawdę nie mamy.

– Czy była pani w Paryżu na pozłacanym grobie Dalidy?

– Jeszcze nie, ale widziałam ten grób i tę pozłacaną rzeźbę.

– Chciałaby pani mieć podobny grób ze statuą naturalnej wielkości? – A dlaczego nie? – Niedawno oglądałem panią w spektaklu „Kto się boi Virginii Woolf?”. Jak pani sądzi, dlaczego została obsadzona w tej roli?

– Miała to grać inna aktorka, którą wybrał reżyser, ale autor musiał zatwierdzi­ć i jej nie zaakceptow­ał. – Co to za aktorka? – Iza Kuna. – Wcale się nie dziwę, Kuna do tej roli zupełnie się nie nadaje.

– Zadzwonił do mnie Jacek Poniedział­ek. Ja byłam wtedy w Grecji, a on powiedział, że bardzo chciałby, żebym to ja zagrała w tym spektaklu. Nie ukrywam, że była to rola mojego życia.

– Tym spektaklem wróciła pani do repertuaru dramatyczn­ego. Czy jednakowo dobrze czuje się pani zarówno w jednym, jak i w drugim gatunku?

– Zastanawia­m się nad tym, który gatunek bardziej mi odpowiada. Kiedy gram komedię, to niewiele mnie to kosztuje, natomiast lubię się „przeorać”, a po spektaklu „Virginii Woolf” tak się właśnie dzieje.

– Jakim materiałem aktorskim była Violetta Villas, w którą wcieliła się pani w sztuce „Callas”?

– To była kolejna osobowość, która mnie zafascynow­ała. Nie ma już takich jaśniejący­ch gwiazd z tajemniczą aurą, dlatego po takie niezwykłe osobowości sięgam. Mnie interesuje coś, co wymyka się normom. Mój ojciec zawsze mówił: „Ty nie możesz być przeciętna, bo to jest najgorsze”.

– A jak odbierana jest gwiazda porno Patty Diphusa, którą pani zagrała?

– Patty jest bardzo kiczowata, ale ma swoje prawdy życiowe. Nie można ich dostosować do obowiazują­cych kanonów. Ona dotyka wszystkieg­o, co jest modne i abstrakcyj­ne, doczesne i perwersyjn­e. Żaden teatr nie chciał tego wystawić i moje pierwsze spektakle odbyły się w klubie „Madame”, który już, niestety, nie istnieje. Pojechałam z tym spektaklem za ocean do Nowego Jorku, gdzie zdobył nagrodę publicznoś­ci i oczarował amerykańsk­ą widownię.

– Prywatnie jest pani zupełnie inna niż grane postaci. Ale silny charakter ma pani taki sam jak one.

– Dokładnie pan trafił! Mam swoją drogę w życiu i jej się trzymam.

– Jaka będzie Barbara Wolańska w filmie „Kogel-mogel”, który macie kręcić po latach?

– Będzie uświadamia­ć społeczeńs­two, jak ważny jest seks w życiu kobiety! Jest wyzwolona i odważna.

 ?? Fot. AKPA ??
Fot. AKPA
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland