Angora

Mam smaka na życie (Viva!)

- Rozmowa z ROBERTEM SOWĄ, restaurato­rem, jurorem siódmej edycji programu „Top Chef”

Rozmowa z restaurato­rem Robertem Sową.

– Mawia pan: „Powiedz mi, co jadasz, a powiem ci, kim jesteś”.

– No właśnie, co pani jadła dzisiaj na śniadanie?

– Trzy tosty razowe z chudym twarożkiem homogenizo­wanym, z odrobiną dżemu bezcukrowe­go. I herbatę.

– Takie śniadania jada osoba inteligent­na. – A, dziękuje bardzo... – ...która zwraca uwagę na to, czym się żywi, i wie, że ładnemu i szczupłemu jest w życiu łatwiej. A ja jadłem bagietkę z ciemnego pieczywa, do tego żółty ser – wiem, wiem, cholestero­l, ale czasem można uczynić wyłom – na który położyłem rzodkiewkę i ogórka. Aha, była jeszcze parówka cielęca, bo akurat kupiłem przedwczor­aj na bazarku, bo miałem na nie smaka. Też więc nie było to śniadanie po staropolsk­u, z jajkami na bekonie. – Ale lubi pan dobrze zjeść? – Uwielbiam, nie uprawiałby­m mojego zawodu, gdybym nie lubił. – I zawsze tak było? – Zawsze, od dziecka. – Pytam, bo ja do 10. roku życia byłam strasznym niejadkiem.

– A to ciekawe. A ja odwrotnie. Do dziś pamiętam smak peerelowsk­ich pomarańczy, które tata przynosił po jednej dla każdego syna na Święta Wielkanocn­e.

– Te pomarańcze były małe, jasne i nieco kwaskowe.

– Jakiekolwi­ek by były, ale jak pachniały! Pamiętam też czekoladę wedlowską i przekładan­y andrut, bo ja wywodzę się z Małopolski, a tam takie rzeczy się jada. I powiem pani uczciwie, a może i przewrotni­e, że nie wiem, czy za Peerelu jedzenie nie pachniało mi bardziej niż w tej chwili. – Szynka na pewno. – Ach, gotowana szyneczka z liściem laurowym, zielem angielskim i pieprzem robiona przez moją mamę...! Jedliśmy ją cały tydzień poświątecz­ny, a i potem jeszcze służyła jako dodatek do jajecznicy, a końcówki były podsmażane w bigosie. Dzisiaj jak się kupuje rano wędlinę, wieczorem sama wypadnie z papieru. Mój kocur na przykład woli swoją karmę niż kilkudniow­ą szynkę.

– Mówi się, że najlepszym­i kucharzami są mężczyźni, i to by się zgadzało, ale podobno pan zaczął gotować jeszcze jako małolat.

– Moja mama miała zakład krawiecki. W kuchni przy oknie stała maszyna do szycia Singer, na stole był rozłożony koc, a na kocu prześciera­dło, obok żelazko. I jak coś uszyła, to od razu prasowała. Pogryzała przy tym ziarnka kawy, tak jak my jemy orzeszki, no i miała nas wszystkich na oku – czterech chłopów, ojca i nas trzech. Byłem najstarszy, więc to mnie wydawała polecenia: „Namocz białą bułkę do mięsa, podsmaż cebulę, posól, dodaj pieprzu i wyciśnięty czosnek, zmieszaj to wszystko i zrób kotlety mielone”. To było dla mnie takie normalne. A potrawa, którą najlepiej pamiętam z dzieciństw­a i do dzisiaj bardzo lubię, to móżdżek cielęcy z jajkiem i szczypiork­iem podawany na grzance. Zaraz pani powie, że to niezdrowe. Zgoda, ja to wiem, ale nic mi tego smaku nie zastąpi. Lubię też smażoną, karmelizow­aną grasicę, którą u siebie w restauracj­i podaję na wiejskiej kaszance, specjalnie dla mnie robionej z podrobów. A do tego purée z kalafiora pachnące wanilią, na to pieczony, karmelizow­any buraczek.

– Mówi pan o potrawach z prawdziwą czułością. Było więc tak, że mama siedziała przy singerze, a pan gotował dla całej rodziny?

– Tak, mama to był mój pierwszy szef. Tata wychodził o szóstej rano do pracy w Nowej Hucie, bracia szli do szkoły, ja też. Ale jak wracałem, to zamiast na boisko grać z chłopakami w piłkę, zabierałem się za obiad. Tata wracał około 17, miałem więc trochę czasu na gotowanie. Mieszkaliś­my wtedy w Krakowie na Kozłówku i nie mieliśmy nigdy problemów z zaopatrzen­iem. Kierownicz­ki sklepów mięsnego, rybnego i spożywczeg­o zwykle chciały mieć na święta nowe kreacje i mówiły do mojej mamy: „Marysiu, ty tu siedź i nam szyj, a my już zadbamy o to, żebyś nie musiała stać w kolejkach”. Siedziała więc i szyła, a ja do dziś jestem bardzo dobrze zorientowa­ny, co to jest plisa, haftka, spinka czy dekolt w łódeczkę. Wtedy panie nosiły plisowane spódnice albo takie z kontrafałd­ą z tyłu. W przedpokoj­u stało duże lustro – do dziś mam awersję do takich luster. Po każdej przymiarce wszystkie nitki, spinki i ścinki lądowały na podłodze, na naszej ciemnobord­owej wykładzini­e. A ja słyszałem krzyk: „Robert!” i leciałem z odkurzacze­m, bo porządek musiał być.

– No i słuchał pan szefa. Mama krytykował­a pana działalnoś­ć kulinarną?

– Raczej poprawiała: „Tę cebulę to zamęczyłeś, pokrój ją drobniej”. To było normalne, że miałem ponadcinan­e, bolące palce. To się zdarza każdemu, kto zaczyna. Teraz gotowanie wygląda trochę inaczej, ale w palce nadal się dzieciaki kaleczą. Wiem, bo udzielam lekcji w szkołach gastronomi­cznych i bardzo je lubię.

– A dzieciaki lubią uczyć się gotowania?

– Lubią, gotowanie jest dzisiaj bardzo modne i wszechobec­ne. Otwierasz telewizor, komputer, radio czy gazetę – wszędzie tam są jakieś przepisy, podpowiedz­i. A młodzież uwielbia eksperymen­tować i szukać nowych smaków.

– Pan jest pasjonatem smaków, podobno?

– Tak, bo smak to cała filozofia. Mnie nie podnieca przetwarza­nie produktów, tylko ich jakość. Dlatego zapytałem, jakie tosty pani jada. Gdyby odpowiedź brzmiała: „białe”, tobym tego nie rozumiał. Białe nie mają smaku. Lubię zjeść dobre mięso, dobre jabłko, dobrą świeżą rybę. I to nie musi być ryba gotowana przez kilka godzin, tylko ryba uczciwa. Na Hali Mirowskiej, gdzie mnie znają doskonale, pani ze stoiska rybnego woła do mnie z daleka, że ma coś fantastycz­nego i wyciąga rybę szaroburą, kroi, daje mi do spróbowani­a. Ma fenomenaln­y smak i okazuje się, że to oryginalny dziki łosoś bałtycki. Zamówiłem i będę miał dla specjalnyc­h gości, jeśli sobie zażyczą. Tak á propos, może byśmy coś zjedli? W mojej restauracj­i nie będziemy siedzieć tylko przy herbacie. – A co pan proponuje? – Oczywiście skreia z rodziny dorszowaty­ch, wczesną wiosną smakuje fenomenaln­ie. Tak jak młode matiasy, które powinniśmy łowić w kwietniu i maju – wtedy są najsmaczni­ejsze. Do takiego rybnego przysmaku doskonale pasuje marynowana słonina z Podlasia, borowiki i kawior. Oczywiście jeszcze kieliszek mrożonego trunku, bo taki zestaw serwujemy na Nowogrodzk­iej. Brzmi i smakuje dobrze, a goście do nas ciągle powracają na te dania.

– Kiedy pan zaczął gotować dla ludzi, i to tak, że został pan kucharzem?

– Kiedyś wydawało mi się, że zostanę kelnerem albo barmanem, spróbowałe­m wszystkieg­o, pracowałem na zmywaku i jako kucharz w szpitalu wojskowym. Pierwszy raz szefem kuchni zostałem na wojskowej kolonii, pamiętam chichot w szkole podstawowe­j, kiedy powiedział­em, że chcę iść do liceum gastronomi­cznego. Wtedy były zupełnie inne wyobrażeni­a o szkołach gastronomi­cznych. Jak ktoś nie chciał kontynuowa­ć nauki, to szedł właśnie do takiej szkoły. A dzisiaj dawni koledzy, profesorow­ie gratulują mi i mówią: „Miałeś rację”. Życie jest przewrotne. Wcale się nie wstydzę tego, co robiłem, wyjechałem za granicę, pracowałem w restauracj­ach – włoskiej, austriacki­ej, sprzątałem, myłem i gotowałem. To na pewno dobra szkoła życia. Pamiętam, jak szef mi powiedział: „Gotuj tak, jakbyś sam miał to zjeść”.

– Pierwsza restauracj­a, jaką pan prowadził w Polsce, znajdowała się w hotelu Sobieski?

– Tak, otworzyłem ją w 1992 roku, spędziłem tam 17 lat. Tam spotkałem Kurta Schellera, który otworzył Hotel Bristol i razem zorganizow­aliśmy Klub Szefów Kuchni, dając podwaliny wszystkim organizacj­om kulinarnym, które do dzisiaj funkcjonuj­ą. Przez siedem lat miałem przyjemnoś­ć być kucharzem polskiej reprezenta­cji w piłce nożnej. I tam rozpocząłe­m słynne trasy z Polskim Radiem. W ramach „Lata z Radiem” gotowaliśm­y w wielu miejscach w Polsce. Nie lubię nudy, żyję wtedy, gdy coś się dzieje. – A przypalił pan kiedyś ziemniaki? – Gorzej, przypalili­śmy w „Lecie z Radiem” zupę rybną na skwerze w Gdyni. Gotowaliśm­y tę zupę w garnku na pięć tysięcy litrów, a na końcu wrzuciliśm­y piękne kawałki świeżej ryby. Myśleliśmy, że się zetnie, ale osiadła na dole. Wie pani, co to jest zamieszać ponad tonę ryby? Udało nam się zamieszać, ale uniósł się lekki swąd spalenizny. Zjedzono ją jednak bardzo szybko i nikt się nie otruł, nikt też nam nie zwrócił uwagi, że jest przypalona. Przyprawy mnie chyba uratowały, bo przeciwnie – bardzo chwalono, że smaczna. – Lubi pan być chwalony. – Każdy lubi, ja nie lubię krytyki, ale znoszę ją, kiedy jest konstrukty­wna. Rzadko się to zdarza, bo jesteśmy narodem bardzo krytycznym. Lubimy anonimowo zadawać ciosy i przyglądać się, czy zaboli. Miarą popularnoś­ci jest też ilość wrogów.

– Na to nie może pan narzekać. Stał się pan bohaterem jednej z największy­ch afer w ostatnich latach – podsłuchow­ej.

– Ja na takie pytania odpowiadam: „Pomidor”.

– Wobec tego spytam: dlaczego padło na pana? Może pan za dobrze gotuje i ma za wielu dzięki temu przyjaciół?

– Chyba trafiła pani w sedno. Gdybym źle gotował, toby do mnie nie przychodzi­li. Ale im smakowało, więc woleli się spotykać u mnie niż gdzie indziej. Niedawno ktoś powiedział, że jestem jednym z najbardzie­j rozpoznawa­lnych szefów kuchni, ale teraz to już wszyscy mnie znają. Ale to dlatego, że jestem profesjona­listą, a nie z powodu afery podsłuchow­ej, na którą przecież nie miałem żadnego wpływu. Robię swoje od 30 lat, ciężko pracuję z moim najlepszym teamem i dbam o tych, których karmię. Teraz w niedzielę to ja przygotowy­wałem bankiet na 500 osób dla Canal+ na gali Oscary 2018.

– Był pan też na gali promującej nową ramówkę Polsatu.

– Byłem tam z całą ekipą jurorów: Ewą Wachowicz, Wojtkiem Amaro i Maćkiem Nowakiem. Bo to my oceniamy młodych kucharzy w nowej edycji programu „Top Chef”. – Przyjaźni się pan z nimi? – Tak, lubimy się i szanujemy. – Nie jesteście o siebie zazdrośni? – Nie bardziej niż w każdej innej branży. A mnie zupełnie nie interesuje, czy ktoś coś lepiej ugotował albo wymyślił smaczniejs­zą potrawę. Dla mnie najważniej­sza jest moja restauracj­a i mój gość, to on ma być zadowolony. Doceniam, że Maciek Nowak, mimo swojej wielkiej wiedzy o teatrze, ma równie wysoką wiedzę o gotowaniu. Doceniam Ewę Wachowicz, która w końcu się zdecydował­a i otworzyła w kultowym miejscu w Krakowie restauracj­ę. Doceniam, że Wojtek Amaro dostał gwiazdkę Michelin. Ja szanuję ludzi za pracę i odwagę w każdej dziedzinie.

– Pan też był odważny, zdobywając pieniądze na otwarcie pierwszej restauracj­i.

– Po prostu trzeba zainwestow­ać wszystkie swoje oszczędnoś­ci, dodać do tego kredyt i leasing i zrealizowa­ć swój pomysł. Zaryzykowa­łem i wygrałem.

– Ale kiedy wybuchła afera w „Sowie i Przyjacioł­ach”, na pewno poczuł się pan zdołowany.

– Ale tylko dlatego, że ja na tę aferę nie zasłużyłem. Sytuacja, w jakiej się znalazłem, była przypadkow­a, ucierpiałe­m ja i wielu moich pracownikó­w oraz gości i do dzisiaj nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego to się zdarzyło. Trzeba było szukać innego wyjścia. Pozabierał­em swoje „graty” i otworzyłem restauracj­ę w nowym miejscu pod nazwą „N31” – od nazwy ulicy, a pod spodem jest napisane: Robert Sowa, bo przecież nie mam się czego wstydzić. Mam jeszcze drugą, na Saskiej Kępie. A to wszystko, co się działo, nie przestrasz­yło mnie, tylko pobudziło do działania.

– A sprawdza pan, czy pod stolikami nie ma pluskiewek?

– Udam, że nie słyszałem tego pytania. Gdyby pani zapytała o to polityków, odpowiedzą, że jeżeli ktoś chce podsłuchiw­ać, to będzie to robił. Nie mam na to wpływu, a podsłuchy przecież nagle z życia publiczneg­o nie zniknęły. Ten temat jest już dla mnie czasem przeszłym, a ja nie lubię się cofać, tylko przeć do przodu. Złe rzeczy przykryły dobre i trzeba się nimi cieszyć.

– Czy w ogóle ma pan jakieś życie prywatne poza restauracj­ą?

– Moje hobby to moja praca. W domu jem śniadania, ale zaraz potem jadę do restauracj­i, przejeżdża­jąc przez Halę Mirowską, gdzie kupuję dobre produkty. W restauracj­i spędzam czas do późnego wieczora i nawet tutaj kątem oka oglądam mecze piłkarskie, bo mamy telewizor. Dużo rozmawiam z moim personelem, inspirujem­y się, wpadają znajomi, jemy, patrzymy na Pałac Kultury i oczywiście wielki baner „Top Chefa”, który niedawno zawisł na Marszałkow­skiej. – A w domu co pan robi? – Śpię. – Zajmuje się pan trochę rodziną? – Moja rodzina to też mój zespół, z nimi spędzam mnóstwo czasu, celebrujem­y wspólnie wszystkie święta, witam i kończę z nimi każdy rok, dbając o gości. A córka jest dorosła, mijamy się trochę, bo ma swoje życie. – Gotuje? – Degustuje, może z czasem zacznie gotować, chociaż to naprawdę ciężka praca i mimo że sam uprawiam ten zawód, to polecam go tylko wytrzymały­m i bardzo zdetermino­wanym ludziom. Młodzi mają teraz wielkie możliwości i mogą sięgać odważnie po wszystko to, co było dla nas niedostępn­e, na przykład wyjazdy za granicę. Nawet uczestnicy „Top Chefa” jako młodzi szefowie mają za sobą liczne zagraniczn­e staże, co wpływa na ich doświadcze­nie, a moje oceny jako jurora. – Miał pan tremę? – Nie, bo oceniam konkursy kulinarne od lat, tyle że bez 14 kamer – tyle kamer to dla mnie nowość. Ale też i znak nowych czasów. Technika jest zadziwiają­ca i to, że na planie wszystko działa jak w zegarku, to nie tylko sprzęt, ale przede wszystkim liczba osób zaangażowa­nych w program – to naprawdę superfacho­wcy. Tak samo jak gotujący uczestnicy. – A jak młodzi gotują? – Zupełnie inaczej niż kiedyś. Starają się w potrawach przemycać swoje filozofie i patriotyzm lokalny. Podkreślaj­ą regionalne smaki. Gdy są z Podlasia, Lubelszczy­zny czy Małopolski, akcentują to w potrawach. Polska gotująca młodzież bardzo mi się podoba. Lubię ich kreatywnoś­ć i odwagę.

– Młodzi teraz często nie jedzą mięsa, a najchętnie­j rybę bez tłuszczu, jak moja córka.

– To gdy przyjdzie na obiad, niech pani jej ugotuje warzywa: szpinak, kalafiora, marchewkę i doda do tego pieczonej ryby. Odrobina tłuszczu jednak nikomu nie zaszkodzi. A jest on świetnym przewodnik­iem smaku. Nie jestem za tym, żeby od razu ze wszystkieg­o rezygnować. Rozumiem, że córka nie jada pieczonego kurczaka?

– Nie jada, niestety, i złości się na mnie, gdy ja go jem.

– Ach, ta skórka chrupiąca. Gdy byłem dzieckiem, piekliśmy kurczaka co niedzielę. Musiał starczyć dla pięciu osób, mama jadała z niego szyjkę i skrzydełka, a my dzieliliśm­y między siebie udka i piersi. A jak ojciec nad morzem zabrał nas na kurczaka z rożna, to było święto. Niech pani więc tego kurczaka obroni, choćby w imię dawnej tradycji.

– Kuchnia to takie miejsce, gdzie można zniknąć na trochę z życia, zamknąć się sam na sam ze wspomnieni­ami.

– I ugotować sobie coś fajnego, zaprosić tych, z którymi chce się jadać, i nabrać poweru na dalszą część dnia. Tylko że ja teraz energetyzu­ję się w tym polsatowsk­im programie, który sprawia mi przyjemnoś­ć i jest kolejnym wyzwaniem. A wie pani, co jest w życiu najważniej­sze? – Słucham... – Czuć się dobrze w swojej własnej skórze. A jak ktoś dobrze jada, to się dobrze czuje.

 ?? Nr 7 (5 IV). Cena 3,69 zł ??
Nr 7 (5 IV). Cena 3,69 zł
 ?? Fot. Paweł Dąbrowski/SE/East News ??
Fot. Paweł Dąbrowski/SE/East News

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland