Pan Gatsby z krainy garniturów
Rozmowa z BOGDANEM ZIENIEWICZEM, właścicielem firmy Twins, w której szyje się ubrania dla możnych tego świata
Rozmowa z Bogdanem Zieniewiczem, właścicielem firmy szyjącej ubrania dla możnych tego świata.
– Czy premier Morawiecki zamawia u pana garnitury? – Jeszcze nie. – W tych, które nosi, wprowadziłby pan jakieś zmiany?
– Poły między ostatnim guzikiem a dołem marynarki nie powinny się rozchodzić, a panu premierowi czasami się rozchodzą i wtedy widać koszulę. Kołnierz marynarki też niekiedy odstaje. Ale ogólnie jest poprawnie. Widać, że to markowe garnitury.
– Lud mówi, że prosto od Armaniego albo Bossa. – Cudze chwalicie, swego nie znacie... – Szef polskiego rządu ubiera się u modowych świętych w Mediolanie i Paryżu, a książę Harry, młodszy wnuczek brytyjskiej królowej, szyje ślubny garnitur u Zieniewicza we Wrocławiu. Niezłe.
– Starszemu wnuczkowi, księciu Williamowi, szyliśmy w Twinsie garnitur na chrzciny córki. Był bardzo zadowolony.
– Podobnie jak Helmut Kohl, Gerhard Schröder, Anthony Hopkins, Richard Gere, David Bowie, Robbie Williams, David Beckham, Steven Seagal, a z krajowych sław Adam Hanuszkiewicz, Wojciech Mann, Andrzej Olechowski, Mariusz Walter...
– Szczęście do dobrych zleceń faktycznie mi dopisuje. – Jak się łowi takie „grube ryby”? – Na pewno nie przez reklamowanie firmy gdzie się da i jak się da. Do reklam mam awersję.
– Zauważyłam. O Twinsie ani widu, ani słychu w mediach i na billboardach.
– A po co mi to? Człowiek zawiesza na tym oko, puka się w czoło i leci dalej. Marnowanie pieniędzy, nic więcej. Najlepszą reklamą jest poczta pantoflowa: jeden zadowolony klient przyprowadza drugiego. W ten sposób trafił do nas m. in. John Voight. Kiedy kręcił w Krakowie sceny do filmu o Janie Pawle II, zamówił w Twinsie kilka garniturów z kaszmiru i kilka płaszczy. Innym razem z niezapowiedzianą wizytą wpadł Jan Nowak Jeziorański, który też dowiedział się o nas od znajomych. Gdy zamówienie zostało już zrealizowane, dostałem od pana redaktora list z podziękowaniem. Czarno na białym napisał, że nigdy jeszcze nie miał tak dobrze skrojonego garnituru. Oprawiony w ramkę list do dziś wisi na honorowym miejscu w firmie, a pan Jan na długo pozostał naszym stałym klientem. Każda jego wizyta, już po przymiarkach, przeradzała się w wielogodzinne „rozmowy z historią”. Oczywiście ku rozpaczy asystentów redaktora, którzy mieli nam za złe, że „szef spóźni się na następne spotkanie”.
– Mam uwierzyć, że takie VIP-y jak książę Harry i jego brat trafiają do pańskiej firmy dzięki poczcie pantoflowej?
–A to już jest zupełnie inna bajka. Twins współpracuje z topowymi salonami mody i butikami we Włoszech, Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii i w Niemczech. To ich agenci wyszukują nam klientów z najwyższej półki. „Łowią” nawet tak egzotycznych, jak saudyjscy książęta, dla których kilka lat temu szyliśmy galabije, czyli tradycyjne szaty arabskich mężczyzn. – Raczej nietypowe zamówienie. – Zdarzają się jeszcze bardziej oryginalne. Kiedyś zgłosił się do nas pewien znany warszawski adwokat. Chciał, żeby mu uszyć marynarkę dokładnie taką, jaką nosi cesarz Japonii w jednej ze scen filmu „Ostatni Samuraj”. Skarżył się, że nikt nie chce się podjąć wyzwania. – Pan się podjął? – Uszyliśmy zgodnie z życzeniem. – Zdarza się panu odmówić, bo zachcianka klienta jest nazbyt ekstrawagancka?
– Przecież to nie ja będę w tym chodził! Kilka lat temu na targach w Mediolanie poznałem właścicieli dużej sieci odzieżowej z Moskwy. Bogacze jak cholera, ale zupełnie bez smaku i gustu. Po jakimś czasie panowie przylecieli prywatnym jetem do Wrocławia, odwiedzili mnie w firmie i złożyli zamówienie na garnitury i kapitańskie uniformy, bo akurat kupili sobie jachty. Uniformy miały być z białej wełny tropikowej robionej z południowoafrykańskich kozic. Do tego oczywiście złote guziki i – jak na „kapitanów” przystało – cztery paski na rękawach, też złote... Nasz klient, nasz pan, ale łatwo nie było. Kiedy przystąpiliśmy do wzięcia miary z gości, okazało się, że krawiecka miara, która ma 150 centymetrów, jest o wiele za krótka.
– Książę Harry miał jakieś ekstra oczekiwania dotyczące ślubnego przyodziewku?
– Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Błagam też, żeby nie drążyła pani tematu, czy jego strój będzie pasował do sukni panny młodej, na przykład do koloru jej kreacji... – A będzie? – Kiedy słyszę takie pytania, nóż sam mi się otwiera w kieszeni i chętnie bym go użył. Przekonanie, że JEGO strój ma pasować do JEJ stroju, jest piramidalną bzdurą... Kto i po jaką cholerę to wymyślił? Skąd się to wzięło?! Przecież to nie są kwiaty, które rzeczywiście powinny pasować do koloru ślubnej kiecki! Całe wieki faceci chodzili w czarnych smokingach, a kobiety – jak pawie – w przeróżnych sukniach. Jedno z drugim świetnie grało. Wszystko było correct. I tak ma zostać.
– Magazyn „Look” doniósł, że koszt sukni ślubnej wybranki księcia Harry’ego, Meghan Markle, to około 400 tys. funtów. Może pan zdradzić wysokość honorarium Twinsa za garnitur pana młodego?
– Wolę się zasłonić tajemnicą handlową firmy.
– Wieść gminna niesie, że najtańszy garnitur od Zieniewicza kosztuje 45 tys. złotych.
– Też bym chciał. Najtańszy można zamówić za około 4,5 tys. złotych. Cena zależy przede wszystkim od tego, z jakiej powstał tkaniny. My korzystamy m. in. z wełny z australijskich i tasmańskich owiec, z kaszmiru z himalajskich kóz i z chińskiego jedwabiu. Sprowadzamy te materiały z najlepszych europejskich tkalni, które firmują Ermenegildo Zegna, Piacenza, Loro Piana czy Carlo Barbera. Niektóre z nich kosztują nawet kilka tysięcy euro za metr, a bywa, że i znacznie więcej. Na przykład istnieje coś takiego, jak tenis w prążki, ale prążki, czyli nić, jest wykonana ze szczerego złota. Takie cudo kosztuje nieco powyżej 15 tys. euro za metr, a standardowy garnitur wymaga zużycia około 4 metrów. Bardzo droga jest też vicunia, którą uzyskuje się z sierści porastającej podgardle lamy audyjskiej. Dodam, że w Twinsie każdy element jest krojony ręcznie. Dziurki na guziki, niekiedy z masy perłowej lub rogu bawoła, też obszywa się ręcznie. Żeby uszyć taki garnitur, trzeba wykonać prawie dwieście czynności. To też wpływa na jego cenę.
– Po co się męczyć jak za króla Ćwieczka, skoro są maszyny, które i dziurkę na guziki obszyją, i rękaw wszyją, i kieszenie, i kołnierzyk?
– A po co się męczyć i robić tradycyjne zegarki, skoro są elektroniczne?... Maszyna powtarza pewne cykle, człowiek natomiast dopasowuje czynności do konkretnej sylwetki, uwzględnia na przykład dysproporcje w wysokości obu ramion czy długości nóg. Dopiero taki garnitur ma duszę! Zapewniam, że te z Twinsa mają.
– Kiedy w najbardziej prestiżowych butikach Nowego Jorku, Mediolanu, Londynu, Monachium i Amsterdamu słyszy pan o sobie, że jest „ polskim Brionim”, to pewnie skrzydła rosną u ramion i nos odlatuje w chmury. Everesty światowego krawiectwa zdobyte!
– Pochwalę się inną ksywką, ale najpierw wyjaśnienie. Zawsze miałem potężnego hopla na punkcie stroju. To przez ojca, który był bardzo eleganckim mężczyzną. Niby nic nadzwyczajnego, ale proszę sobie wyobrazić: są lata 60. i 70. ubiegłego wieku, głęboki PRL, coś takiego, jak moda męska w ogóle nie istnieje. Wszyscy panowie na ulicy wyglądają tak samo – marynarka z szarego materiału, koszula w fasonie, jaki akurat „rzucili” do sklepów, ponury krawat, do tego byle jaka jesionka i brzydkie buty. Ojca w czymś takim nie widziałem. Odkąd pamiętam, chodził w świetnie skrojonych, szytych na miarę garniturach. Już jako kilkuletni smarkacz marzyłem, żeby być tak dobrze ubranym jak on. Ten bzik na punkcie ciuchów z wiekiem niepokojąco się nasilił. W liceum, gdy tylko dostałem od rodziców kieszonkowe, wyprawiałem się z rodzinnego Koszalina do odległego o prawie 200 kilometrów Gdańska i tam kilka godzin ganiałem po sklepach, żeby upolować jakieś fajne materiały. Potem szedłem z tą zdobyczą do krawca, prosiłem, żeby szył dokładnie według mojego modelu i... byłem jak zebra w stadzie koni. – Albo jak PRL-owski dandys. – Może coś jest na rzeczy. Kiedy zacząłem studia na wrocławskim AWF-ie, w naszym szaroburym i ponurym kraju furorę robił akurat film, w którym Robert Redford zagrał Jaya Gatsby’ego. Złośliwi koledzy na uczelni wymyślili mi wtedy ksywkę „Wielki Gatsby”. Tak przylgnęła, że nawet wykładowcy zwracali się do mnie per „panie Gatsby”... To by było chyba na tyle w kwestii „polskiego Brioniego”.
– On chciał być lekarzem, ale mu przeszło. Potem fotografem albo dekoratorem witryn, ale też zrezygnował. Pan wymyślił dla siebie karierę sportowca, skończył stosowne studia, miał świetne wyniki w judo i...
– Też mi przeszło. W 1978 roku, tuż po studiach wyjechałem do Norwegii. „Za chlebem”. Imałem się tam różnych zajęć. Pracowałem jako doker w porcie w Oslo, byłem ratownikiem, trenerem kadry narodowej judo, a nawet prowadziłem biznes restauracyjno-kawiarniany. Bardzo nudne zajęcie. W kawiarni wolę być jednak obsługiwany, niż sam obsługiwać.
– I ot, tak po prostu, przerzucił się pan na ekskluzywne krawiectwo?
– Nie od razu, miła pani, nie od razu. Najpierw współpracę zaproponował mi pewien dżentelmen, który zajmował się importem odzieży. Pojechałem do Polski, załatwiłem co trzeba w Centrali Handlu Zagranicznego i zaczęliśmy sprowadzać do naszego szaroburego kraju płaszcze. Szły jak świeże bułeczki, bo działo się to w końcówce komuny. Potem znajomi Norwegowie poprosili, żebym znalazł w Polsce firmę, która będzie dla nich szyła odzież sportową. Pomyślałem: A po jakie licho mam szukać, skoro sam się mogę tym zająć? Po jedenastu latach emigracji wróciłem na łono ojczyzny, założyłem firmę, na cześć moich bliźniaków nazwałem ją Twins i się zaczęło. Na początku szyliśmy dresy, kurtki i spodenki sportowe. Norwegom tak się spodobały, że ubrali w nie swoją reprezentację na igrzyska olimpijskie w Lillehammer i Albertville... – Pan też szył? – Boże uchowaj! Nigdy nie skończyłem żadnego kursu krawieckiego. Ja jestem jak dyrygent – potrafię ocenić, czy orkiestra gra dobrze, czy fałszuje. I wystarczy. Fachowcom nie należy przeszkadzać.
– A dlaczego zdradził pan sportowe spodenki dla garniturów?
– Bo pewien mądry człowiek powiedział mi: Jeśli marzy ci się sukces w tej branży, weź się za garnitury, a dokładniej za marynarki. To najbardziej doskonały produkt, jaki kiedykolwiek stworzono i zarazem najtrudniejszy do wykonania... No to się wziąłem. Kupiłem maszyny potrzebne do produkcji marynarek, podpisałem kontrakt ze słynną niemiecką firmą Regent, która szyje ekskluzywne garnitury, firma przeszkoliła moich pracowników i tak to się zaczęło.
– W Polsce u progu transformacji dżentelmeni, którzy mieli pieniądze, zadawali szyku dresem, złotym łańcuchem na szyi, białymi skarpetami i sandałami. Żaden by nie kupił garnituru szytego ręcznie, na miarę, z guzikami z bawolego rogu, z wkładami krawieckimi z wielbłądziego włosia... Nie bał się pan plajty w tak pięknych okolicznościach przyrody?
– Czy ja wyglądam na samobójcę?... Od początku chciałem, żeby Twins szył przede wszystkim na Zachód i z konsekwencją graniczącą z paranoją tego się trzymam. Bo krawiectwo to wprawdzie my love, ale business is business.